Za genialne wydanie „Nowych przygód Mikołajka” należą się wydawnictwu Znak wielkie oklaski! Na księgarskiej ladzie, półce przyciąga natychmiast wzrok. Znakomicie prezentuje się na półce domowej biblioteczki. Książka zapoczątkowała w piękny sposób cały ten szał Mikołajkowy, te gadżety, przeróżne wydawnictwa, gdzie króluje kreska Sempégo i odmieniane przez wszystkie przypadki imię Mikołajek… Na okładce główny bohater, lekko podkolorowany dla efektu, w zielonej marynarce i czerwonym krawacie, na białym tle, które wypełniają chyba wszystkie postacie towarzyszące Mikołajkowi w opowiadaniach, narysowane szarą, mniej lub bardziej wyraźną kreską, sugerującą, że są właśnie tylko tłem dla tego, na którym skupiają się reflektory literackiej sceny.
Co za niespodzianka! Po mniej więcej dwudziestu latach wracają te przezabawne, ironiczne, czasami nawet złośliwe historie, opisywane na paru kartkach, przyozdobionych równie zabawnymi, komiksowymi rysunkami. Pierwszy raz, bo przecież poprzednie cztery książeczki to wydawnictwa po sto kilkadziesiąt czy z jednym wyjątkiem dwieście kilkadziesiąt stron, mamy osiemdziesiąt opowiadań umieszczonych w dziesięciu rozdziałach na prawie sześciuset stronach. Ogromny, piękny, wspaniały, opasły tom! Prawie na każdej stronie, a z pewnością na każdej kartce towarzyszy czytelnikowi rysunek. Czasami jest to Mikołajek w przeróżnych pozach, czasami wyjątki ze scenek obrazujących opowiadaną historię.
W historiach znajdujemy dialogi kilkuletnich, pewnie niespełna dziesięcioletnich uczniów, które odzwierciedlają dziecięce pojmowanie świata i przypominają chłopięce lata. Widzimy tatę Mikołajka – drobnomieszczańskiego pracownika biurowego, nerwowego, kłótliwego, trochę nierozumiejącego dzieci, jakby z niezamierzonym do nich dystansem. Miejscami bardzo śmiesznego, miejscami dającego wiele do myślenia dorosłym czytelnikom, którzy mogą w tej, zamierzonej przecież, ironii zobaczyć siebie. Mamy tu tych samych co poprzednio sąsiadów, opiekunów szkolnych, dyrektora szkoły, postacie kobiece – przede wszystkim mamę Mikołaja, nauczycielki. Z kart książki dobywają się dziecięce krzyki, dąsy, kłótnie.
Na początku tego tomu wita nas wstępem córka Goscinny’ego – Anne, która pisze o uczuciach i więzach przyjaźni autorów, będących chyba podstawą dla stworzenia tych opowiadań.
Fabuła i humor konstruowane są na zasadzie przeciwieństw. Pokazane są z wielkim wdziękiem relacje, ba! wojna społeczna i rodzinna! Między sąsiadami, pracownikiem a szefem, teściową a zięciem. Stąd wyciągane są i oprawiane humorem, żartami złośliwe dialogi, komentarze, bardziej rozumiane i doceniane przez dorosłych czytelników niż dzieci. Mamy pana Blédurta (z żoną, chociaż to nie ona jest „główną atrakcją” wzajemnych stosunków obu rodzin), państwa Courteplaque – nowych sąsiadów z córką Jadwinią, o której Mikołajek mówi, że nie jest tak fajna jak chłopaki, ale się z nią ożeni, jest szef taty Mikołajka – pan Moucheboume, jest pan Cazalès, korepetytor, pani Navarin, zastępująca „naszą panią”. Sytuacje z udziałem tych postaci są przezabawne. Dlaczego? Bo widzimy w nich samych siebie, naszych sąsiadów, naszą rodzinę, nasz stosunek do szefostwa. Wszędzie mnóstwo złośliwości i kpin. Od wspólnej zabawy, przez obrażanie się, po pomoc i wścibstwo. Bo autorzy przypisali każdej z postaci, która pojawia się w zbiorach opowiadań wielokrotnie, która tworzy owo Mikołajkowe środowisko naturalne, właściwe jej cechy. A te cechy właśnie dają czytelnikowi możliwość i komfort zadomowienia się w stworzonym środowisku, uśmiechu już na samą wzmiankę o postaci, która zapowiada jej uczestnictwo w jakimś zdarzeniu, towarzyszenie Mikołajkowi. Samo życie!
Wszystko to, co napisałem, to obserwacje z punktu widzenia dorosłego czytelnika. Zauważcie, na czym się skupiłem. Rodzina, sąsiedzi, toczona od wieków wojna między teściową a zięciem. Czyżbym po ponad dwudziestu latach nie potrafił spojrzeć do tyłu? Czyżbym się stał taki jak tata Mikołaja? Czyżby nie bawiły mnie szkolne historie? Szaleństwa na przerwach? Zabawy na boisku szkolnym? Wzajemne odwiedziny w domach szkolnych kolegów? Oczywiście, że nie! Stosunki między dorosłymi to dokładna kopia stosunków między małymi kolegami. A może i odwrotnie? Podobne cechy, wyraziste, powtarzalne prawie co opowiadanie, mają najbliżsi koledzy Mikołaja: Alcest – ten, co bez przerwy je, Kleofas, Ananiasz – pupilek naszej pani, Joachim, Rufus, którego tata jest policjantem, Maksencjusz o długich nogach z wystającymi zawsze brudnymi kolanami, Euzebiusz lubiący dawać fangi w nos, Gotfryd, który ma bardzo bogatego tatę. Oni się kłócą, popychają, biją, jeżdżą na szkolne wycieczki, zostają w szkole po lekcjach, przychodzą do szkoły w wolny dzień za karę, ściągają, uwielbiają swoją panią, nazywają swojego opiekuna Rosołem. To im konfiskowane są zabawki, które przynoszą do szkoły pomimo zakazów. To oni wybierają się na pusty plac, pełen desek i cegieł. Historie z nimi związane wzbudzają tak ogromny śmiech, że należy zakazywać ich czytania przy jedzeniu, bo grozi to zakrztuszeniem się i pluciem okruchami jak Alcest, ten, co ciągle ma od masła tłuste ręce.
Jest jeszcze coś, na co do tej pory nie zwróciłem uwagi. Goscinny dał nam bardzo szeroki obraz powojennej, małomiasteczkowej Francji. Zwyczajów prowincji z drobnymi sklepikarzami, powstającymi domami towarowymi, dorabianiem się mieszczaństwa, wyjazdami na wieś, ulicznymi lodziarzami, policjantami pilnującymi porządku na ulicach, wesołymi miasteczkami… Pokazał szkołę jeszcze nie koedukacyjną, z czwartkiem jako dniem wolnym od nauki…
Trudno streszczać lub recenzować wszystkie opowiadania z tych tomów. Wiele jest w nich elementów powtarzalnych. Oczywiście koledzy Mikołaja, zachowania ich i ich rodziców. Przez tę powtarzalność Goscinny buduje humor, który nie nudzi. Przedstawianie z tomu na tom tych samych postaci jest zabawne, nie nudne. Przecież można ciągle czytać wyjaśnienia Mikołajka, że Rosół to nasz opiekun, nazywany jest tak, bo wciąż mówi: „Spójrzcie mi w oczy”, a na rosole są oka; że Alcest ciągle je; że Gotfryd ma bardzo bogatego tatę; że tata Rufusa jest policjantem; że Ananiasz nosi okulary i przez to nie można go bić ;i tak dalej. Ale powtórzenia z tomu na tom, z opowiadania na opowiadanie mają przecież zawsze nową scenerię. Pisarz przenosi nas do cyrku, restauracji, zoo, pociągu. I do wielu, wielu innych miejsc, w których jednak bohaterem jest zawsze Mikołajek, z jednej strony opisujący szaleństwa kolegów, a z drugiej dostrzegający swoim dziecięcym wzrokiem śmieszne zachowania i pozy dorosłych…
*
„Mikołajki” zacząłem czytać, gdy miałem jakieś 13 lat. Pamiętam, że wspólnie z kolegami ze szkoły, a później z sąsiadem, równie zafascynowanym, zauroczonym tymi opowiadaniami, wymienialiśmy się kolejnymi tomami, najpierw zdobywanymi w bibliotece, potem już kupowanymi. Bo na przestrzeni kilku lat, w okolicach połowy lat 80., miałem skompletowane już wszystkie tomy. To były książki, które pozwalały się oderwać od powieści przygodowych, pirackich, indiańskich i tym podobnych, które zaprzątały głowę dziesięcio-kilkunastolatka. Potem pozwoliły na odsunięcie na bok polskich komiksów. Z „Mikołajków” cytowało się powiedzonka, zdania, frazy. Opowiadaliśmy sobie co lepsze, co śmieszniejsze fragmenty, żeby ich nie zapomnieć i zwrócić uwagę sobie nawzajem na niechcący pominięte. To książki, które czytało się nad talerzem z obiadem tuż po szkole, narażając się na skarcenie przez matkę. Sądziłem, że te czasy już dawno minęły.
Do przygód Mikołajka wracałem wielokrotnie. Czasami brałem z półki któryś tom i czytałem parę rozdziałów, jakieś fragmenty. Dla poprawienia humoru, dla przypomnienia, dla uśmiechu, dla powrotu do dzieciństwa. Jakiś czas temu zacząłem czytać „Mikołajki” kilkuletniej córce. Doszło do tego, że już sama prosiła, żeby przed snem poczytać jej któryś z tomów, i sama wybierała, który. Żona także nie mogła się dłużej opierać i czytała. Nie wiadomo, czy bardziej córce, czy sobie? Już zdążyłem się przyzwyczaić, że będziemy wspólnie tylko wracać do tych tomów ze zniszczonymi okładkami, aż tu nagle po dwudziestu latach „Nowe przygody Mikołajka”! Dwa razy po kilkadziesiąt opowiadań. Sprawiło mi to niewiarygodną radość! Nie wiedziałem, nie przypuszczałem, że ukaże się tom drugi. Ale jest. I akurat tak wydany, że sprawiono mi prezent właśnie „mikołajkowy”. Wbrew wielu przeczytanym opiniom uważam, że jest to świetne wydanie. Góruje nad tomem pierwszym dodatkami. Zajrzyjmy na kilka ostatnich stron: najpierw „Inne książki o Mikołajku autorstwa Goscinny’ego i Sempégo”, następnie biografia Goscinny’ego, „Książki René Goscinny’ego wydane w Polsce”, biografia Sempégo i „Książki z ilustracjami Sempégo wydane w Polsce”. A na początku, tak jak w tomie pierwszym, „Od wydawcy”, gdzie znajdujemy informację, z jakich lat pochodzą opowieści z niniejszego wydania, czego dotyczą, a także – i co najważniejsze – Anne Gościnny pisze o uczuciach i więzach przyjaźni autorów, będących chyba podstawą dla stworzenia tych opowiadań.
Książka w twardej okładce, zszyta. Jak dobrze przewraca się kartki, świetnie trzyma w rękach. I rysunki Sempégo. Ale to już standard. Są nie tylko na stronach z treścią, lecz także ozdabiają postaciami bohaterów okładkę na zewnątrz i wewnątrz. Dalej – niesamowita gratka! Bo na stronach 12-13 jest zamieszczonych piętnaście najważniejszych postaci, podpisanych i z krótkimi charakteryzującymi je cytatami, na przykład: „Tata wychodzi z biura później niż ja ze szkoły, za to nie musi odrabiać lekcji”. Jak większość pozostałych tomów z przygodami Mikołajka, i ten przełożyła Barbara Grzegorzewska, więc mamy ciągłość języka, bez niespodzianek, te same imiona, pseudonimy, zdrobnienia, ten sam styl.
Przygody Mikołajka obejmują przełom lat 50. i 60. ubiegłego wieku, czasy jeszcze sprzed epoki „powszechnych telewizorów i lodówek”. Jednak – nie wiem, dlaczego – nigdy to mnie nie raziło. Opowiadania są takie rześkie, jakby opowiadały o czasach teraźniejszych. Być może dlatego, że skupiają się przede wszystkim na relacjach międzyludzkich. Lodówka, samochód są na dalszym planie. Służą tylko jako rekwizyty do pokazania śmiesznych stosunków rodzinnych. A tych mamy co niemiara. Gościnny wyciąga te relacje na światło dzienne z ogromną swobodą. Trochę ironicznie pokazuje, jaki jest standardowy tata, który pracuje w biurze, a po pracy chce w spokoju usiąść w fotelu z gazetą, jednak tego spokoju nie może mu zapewnić dom, w którym wszędzie pełno Mikołajka; jaka jest mama, ciągle przebywająca w kuchni, dla której najważniejszą rzeczą w życiu jest przygotowywanie posiłków dla swoich panów. Na tych kontrastach, doprawianych prześmiesznymi szczegółami, rodzą się przezabawne sytuacje. Ale to nie wszystko. Przecież mamy Bunię, mamę mamy Mikołajka. I wydawałoby się, nic nowego: dość chłodne stosunki między zięciem i teściową autor pokazuje w złośliwych dialogach, komentarzach lepiej rozumianych i docenianych przez dorosłych czytelników. Są przezabawne. Dlaczego? Bo widzimy w nich samych siebie, naszych sąsiadów, naszą rodzinę. Oczywiście na teściowej się nie kończy. Goscinny daje pole do popisu także mamie. Ta prawi złośliwości i kpi z rodziny swojego męża. Ale rodzina Mikołajka nie żyje przecież samotnie. Muszą być sąsiedzi. I tu też mamy wszystko. Od wspólnej zabawy, przez obrażanie się, po pomoc i wścibskość. Samo życie! A teraz, Dorośli Czytelnicy, obejrzyjcie się za siebie i poszukajcie w swojej pamięci postaci ze szkoły i podwórka. Tacy byliśmy. Bez wątpienia. Te same zabawy, te same kłótnie, te same powiedzonka, przyzwyczajenia. Tak samo zachowywaliśmy się w ławkach i na przerwach w szkole podstawowej. Ileż postaci wymyślonych przez Goscinnego i narysowanych przez Sempégo krążyło wokoło nas! Zatem autorzy pokazali wyłącznie rzeczywistość? Więc dlaczego to nas tak śmieszy? Przyglądamy się jak w zwierciadle i wychodzi to nam na zdrowie. Terapia?
Trudno streszczać lub recenzować wszystkie opowiadania z tego tomu. Wiele rzeczy się powtarza. Oczywiście koledzy Mikołaja, zachowania ich i rodziców. Przez tę powtarzalność Goscinny buduje humor. I to mnie nie nudzi. Przecież można ciągle czytać: „Rosół. To nasz opiekun, nazywamy go tak, bo wciąż mówi: »Spójrzcie mi w oczy«, a na rosole są oka. Starsze chłopaki na to wpadły”. Przedstawianie tych samych postaci z tomu na tom jest zabawne, nie nudne: że Alcest ciągle je, że Gotfryd ma bardzo bogatego tatę, że tata Rufusa jest policjantem, że Ananiasz nosi okulary i przez to nie można go bić i tak dalej. Ale dla tych powtórzeń pisarz buduje nową scenerię. Mamy choćby przezabawną historię „U fryzjera”. Wspólną wyprawę Mikołaja i jego taty do dentysty, a więc próbę męskiej odwagi. Jest po raz pierwszy szkolna wycieczka. Dowiadujemy się także, że Rosół nie lubi lodów i dlaczego. Niezwykle udany jest też początek, w którym Mikołaj pisze list do św. Mikołaja, pokazując, że absolutnie nie jest egoistą. A na pożegnanie – odwiedziny całej rodziny na Wielkanoc u Buni.