20110323518-LatoNajpierw o półce. Najpiękniejszej z pięknych. Bardzo ciemnobrązowej. Nie tym brązem, który zniechęca lśniącą powierzchnią. Raczej wypolerowanym latami przesuwania książek. Wykonanej z drewna mistrzowsko zaimpregnowanego, polakierowanego. Tak niezwykle, że sprawia wrażenie, iż ręka rzemieślnika ostatni raz dotknęła dzieła, gdy kawałek deski nabrał ostatecznego kształtu półki. Ten prawie mityczny kształt, równie przyjazny książkom i ludziom, nie straszy wystającą prawie niedostrzegalnie drzazgą. Nie zniechęca do powierzenia mu palców. Leżąca na jej brzegach odrobina kurzu jest raczej elegancka niż niesympatyczna. Kurz tutaj jest w dobrym tonie. To przecież świadek niezbyt odległych dni, ale i dalekich czasów. W ciszy da się namówić na opowieść o białych, pożółkłych i szarych kartkach, które zszyte bądź sklejone, uśpione pod jego strażą czekają na ruch dłoni. Tej, która jako jedyna ma tutaj prawo strzepnąć z grzbietów szare kłębki. Niewidoczny w świetle dnia. W tym pokoju to tylko alegoria, bo ukryte w wiecznym cieniu, prawie półmroku książki i półka wydają się nie nosić śladu tego powiernika historii. Promienie słoneczne czują, że nie mogą hasać bezkarnie po pokoju. Uznając delikatność mieszkańców najdalej położonych ciemnobrązowych tarasów, swoje figle kończą tuż przy balkonowych oknach. W towarzystwie oparcia wysłużonej kanapy, lampy o tak prostym, że aż nieprzyzwoitym kształcie, fotela, który mógłby być ozdobą każdego intelektualnego salonu sprzed osiemdziesięciu lat. Szara warstewka staje się widoczna dla ludzkiego oka, tylko gdy żółty abażur zaczyna żyć. Gdy kinkiety, imitujące świece, zaczynają brudzić światłem białe ściany. Ta półka jest wizytówką pokoju. Wita domownika, i mnie, gdy tylko uchylają się ciężkie drzwi. Uchylają się miękko. Są jednością z fotelem, kanapą. Ich ciężar sprawia, że pomieszczenie staje się jeszcze bardziej przytulne. To nagła i przyjemna metamorfoza, zapraszająca do podjęcia kolejnych rytualnych czynności. Włącznik lampy, fotel, sięgnięcie ręką do półki.
Białe okładki pastelowo pokolorowane, jakby ręką dziecka. „Nasza Księgarnia” niczego nie zmieniła przez 27 lat. Zszyte między twardymi okładkami kartki stoją obok tych ukrytych pomiędzy ciemniejszymi. Pamięć mnie z pewnością nie myli. Tuż obok, w ciemnej zieleni i szarości stoi „Hobbit” i „Trylogia” Tolkiena. Ileż to kosztowało właściciela zachodu, żeby zdobyć je wszystkie w twardych oprawach! Ile ich było wtedy? Tych białych, małych… Nie pamiętam. Pewnie więcej niż trzy, cztery. Może dziewięć? A może właśnie dziesięć? Bo między „Muminki” zaplątało się „Lato”?

Drzwi się zamykają. Żółć abażuru psuje oczy. Ale kiedy psuć, jak nie przy lekturze „Muminków”? Tak samo, jak przy wielokrotnym czytaniu „Tomków” Szklarskiego, „Winnetou”, „Old Surehanda”, „Skarbu w Srebrnym Jeziorze”. – ale to już w innym mieście, innym mieszkaniu, innym pokoju, inną ręką wyciągniętych z szafy, zdjętych z półek. Zza ściany pewnie Mozart. Pachnąca czerwona Amphora snuje się tuż przy ciemnym parkiecie. Prawie cisza. Tylko symfonia, może koncert? I bardzo daleki, bardzo przyjemny wielkomiejski szum zza przymkniętych drzwi balkonowych.
Tak się przy książkach rodzi dzieciństwo. Tak się rodzą wspomnienia. Tak się rodzą rozdzierające serce i duszę tęsknota i wyrzuty sumienia. Bo one już sobie poszły. Te w białych okładkach. I te obok również. Ich miejsce zajęły inne. Lévi-Strauss. Autorzy-przyjaciele. Autorzy-Mistrzowie. Autorzy-uczniowie. Na dowód lat poświęconych pracy, nauce. Dokąd poszły Muminki? Dokąd się wyprowadziły? Dzieciństwo tak stało się odległe? Czy jest nadzieja, że wrócą? A może to tylko dowód na niezwykły, nietutejszy, niedzisiejszy altruizm?
Po co ten przydługi wstęp? Czy tylko po to, żeby po raz kolejny samemu sobie udowodnić, urzeczywistnić cholerny banał: uczucia, emocje związane z książką powstają, rodzą się nie tylko podczas jej lektury; jej kształt, kolor okładki, miejsce na półce czasami może więcej znaczą; w jakiś sposób chcę uchwycić magiczny moment, kiedy odpowiednia książka pojawia się w życiu? Tak, właśnie to! Nie suchych kilka słów: dobra, fajna, interesująca, warto przeczytać. Ale wspomnienie. Pierwsze wspomnienie okładki. Pierwsze dotknięcie. I nagle zatrzymuje się czas. Zatrzymuje się na zawsze zapach, światło. Kurz zastyga w powietrzu. I zatrzymują się wszystkie uczucia, żeby można je było spisać w swoim duchowym pamiętniku.
O ile wiem, nie wróciły. Za to słodki Los, czułe Przeznaczenie znowu tą samą dłonią wróciły moje dzieciństwo. Wzrok nie musiał ich szukać na księgarskiej półce. Dostrzegłem od razu i dziesięć prawie takich samych książek zaciążyło w rękach. Segregując je w domu, nie mogłem dojść ładu. Co rusz przestawiałem kolejne tomy „Muminków”. Zaglądałem na przedostatnie strony, żeby raz na zawsze ustalić kolejność czytania. Nagle światło rozprasza niewiedzę! „Lato”! „Lato”, „Lato”, „Lato”! Tak perfidnie schować się pomiędzy kanonem dzieciństwa! Tak mnie oszukać!
Tak samo jak wszystkie opowieści o Muminkach, „Lato” zostało wydane przez „Naszą Księgarnię”. Wydawca nie odszedł od niezwykle pięknie zaprojektowanej przez Mirosława Tokarczyka okładki, której formuła nierozerwalnie łączy się z książkami o Muminkach. Stronice zszyte, okładka twarda. Takie same jak w „Muminkach” kolory, format. Szata graficzna, kompozycja imienia i nazwiska autorki, tytułu stwarzają wrażenie, że jest to jedna z części „Muminków”. Zdaje się, że ilustracje, wprawdzie nie tak liczne jak w muminkowej serii, są autorstwa pisarki. Czarno-białe, z tendencją do impresjonistycznego ukrywania szczegółów.
W stosunku do „Muminków” często posługujemy się nazwą „opowiadania”, wziętą od tytułu jednej z części. Również i w stosunku do „Lata” będzie to adekwatne. Rzecz składa się z dwudziestu dwóch rozdziałów, dość luźno powiązanych ze sobą, mogących zatem istnieć jako samodzielne opowiadania. Jednak bardzo krótkie, bo każde z nich zajmuje ledwo kilka stron. Oczywiście, jak to anonsuje tytuł, akcja opowiadań dzieje się podczas pewnego krótkiego lata, raczej wakacji. Fabuła zamknięta jest w klamrach opisanych w początkowych zdaniach pierwszego i ostatniego rozdziału: „Był wczesny bardzo ciepły poranek lipcowy, w nocy padał deszcz”, „Któregoś wieczora w sierpniu wychodzi się na dwór i nagle wszystko jest czarne jak smoła, wielka ciepła czarna cisza otacza dom. Jest nadal lato, ale ono już nie żyje, zatrzymało się, nie więdnąc i jesień już stoi u progu”. Jednak dziwne to klamry, bo co jakiś czas niezwykle się rozszerzają, nawet znikają. Czasami potrafi im umknąć cały rozdział. Sprawia to, że trzecioosobowy narrator ma możliwość opowiedzenia zdarzeń, historii pochodzących z innych pór roku, cofnięcia się w czasie, podpowiedzenia czytelnikowi czegoś na temat bohaterów. Takie sformułowania, rozpoczynające niektóre z opowiadań, jak „raz w kwietniu”, albo „jednego lata”, czy „pewnego lata” wywołały we mnie wrażenie, że wszystkowiedzący narrator, który mógłby się na chwilę, na czas opowiedzenia historii z jednego rozdziału, zmienić w narratora-bohatera, biorącego udział w wydarzeniach „tego właśnie lata”, nagle się zamyśla, przy kawie, herbacie, papierosie, w kuchni, na werandzie i opowiada o rzeczach, które ni stąd, ni zowąd przywiała wraz z morskim wiatrem pamięć.
W czyją rolę mógłby wejść narrator? Za dużego wyboru nie ma. Mała Sophia. Babka Sophii. Tata Sophii, będący jedynie rekwizytem dzieciństwa, chociaż wydaje się, że niewątpliwe ważnym i kochanym. Bardziej niż postacią jest emocją, uczuciem. Niezbędną metafizyką, ale zostawiającą trwały, materialny ślad w życiu dziecka i babki, co najbardziej widać w dwóch rozdziałach: „Szlafrok” i „Sztorm Sophii”. Poza tym trzy czy cztery postacie, wypowiadające kilka, może kilkanaście krótkich zdań. Postacie, z których każda na scenę lata wchodzi tylko raz, nadając odpowiedni rytm jednej z opowieści i zaraz znikając z życia obu pań. O niektórych z nich dzięki narratorowi wiemy, że owo pojawianie się i znikanie zdarzało się wcześniej, w czasie poza książką, i będzie nadal się zdarzało. Inne to tylko osobliwy przedmiot, rzecz, coś na podobieństwo patyka niesionego wartkim nurtem strumienia, przelotnego ptaka, wartego uwagi, nawet opowieści, ale tylko raz.
Cóż, trudno zadecydować, czyją postać mógłby przybrać ten trzecioosobowy nadawca wypowiedzi autora. Czy Sophia, czy jej babka? Na chwilkę proszę o wybaczenie, bo nastąpi krótka dygresja. Mam w zwyczaju przeglądać teksty, recenzje, opinie o książkach, o których chcę napisać. Tak było i w przypadku „Lata”. W jednej z wypowiedzi przeczytałem, że być może alter ego autorki jest zarazem mała Sophia i babcia Sophii. Zgadzam się z tym najzupełniej. Ba! Jestem o tym przekonany i nie podaję tego w wątpliwość. Jeżeli trochę rozwinę tę interpretację, to proszę nie traktować tego jak kopiowania czyjejś wypowiedzi. Już w trakcie lektury, pewnie po kilku stronach, pojawiła się natrętna myśl o pewnym iskrzeniu pomiędzy obiema paniami. Czymś, co wychodzi poza zwykły stosunek, zwykłe relacje wnuczka – babcia. To przenikanie powodujące, że czytelnikowi wydaje się, iż lato nad Zatoką Fińską widzi z dwóch perspektyw – różnych, a jednak niezwykle ze sobą powiązanych, uzupełniających się – tworzy swojego rodzaju film, na poły dokumentalny, na poły fabularny, gdzie kamera może ze swobodą drążyć obraz, rzeczywistość widzianą oczami dziecka, a za chwilę, za moment, z pauzą równą mgnieniu oka widza, oczami starszej pani. Ale kamera filmowa, nawet w rękach najlepszej ekipy, prowadzonej przez najwybitniejszego reżysera, nie jest w stanie oddać tego, co zrobiła Tove Jansson. Wielka Tove Jansson. Autorka wyszła poza ograniczenia czasu. Pomieszała dzieciństwo ze starością. Pomiędzy okładki wrzuciła wspomnienia sprzed kilkudziesięciu lat, tworząc melanż z najświeższymi doznaniami. Wydawać się może, że jest to konglomerat bez ładu i składu. Lecz jest wprost przeciwnie. Tak wszystko ułożyć, tak właściwie posegregować, skomponować jak tybetańską mandalę mogła jedynie pisarka nie tylko o doskonałym warsztacie, ale przede wszystkim o wielkich emocjach i uczuciach, które przez lata znalazły odpowiednie miejsca w jej sercu i umyśle.
Nie wydaje się zatem niewłaściwym stawiać znak równości między narratorem, obu bohaterkami i autorką. Uświadomienie sobie przez czytelnika tych powiązań, zależności, przenikania pozwoli na swobodniejszy odbiór książki, na całkiem inne rozumienie. Gdyby jednak odrzucić tę myśl? Wówczas z rozdziałów wieje nudą. Czytelnik jest zadowolony tylko z tego, że są tak krótkie. Mierzi go to, iż interesujących postaci jest jak na lekarstwo. Spersonifikowany rekwizyt – tata Sophii nie wnosi do fabuły żadnego dramatyzmu. Śmierć matki jest ledwo wspomnieniem, w którym nie brzmi cień tragedii. Wolno, ospale, nudno, sennie, nieśpiesznie, noga za nogą idą te wakacje. Nawet mimo niektórych istotnych dla treści wydarzeń, stanowiących ich sedno, które powinny być kołem zamachowym fabuły, służyć jej przyśpieszeniu, jak wyprawa do lasu duchów, do Willi Krzyczące Mewy, odwiedziny Dzidzi, sztorm. Nic. Zdawałoby się, że nic. Bo przecież od emocji aż kipi!

Pamiętacie jakieś wakacje? Pamiętacie siebie jako kilkuletniego chłopca, kilkuletnią dziewczynkę? Czy zamykając oczy jesteście w stanie układać z gałązek, liści babki, źdźbeł trawy, kamyków mały ogródek, nie przejmując się brudnymi, a nawet obtartymi kolanami? Siedząc w kucki przyglądać się biegającym z okruchami bułki mrówkom? Nie zważając na zimną wodę budować tamy w strumieniu? Jednocześnie widzieć swoje plecy, zaaferowaną zabawą twarz, na którą spadają niesforne kosmyki włosów? Bać się o tatę, który pojechał zwozić siano? Patrzeć na dziadka siedzącego na ławce przy południowej ścianie domu i palącego papierosa? A równocześnie spod zmęczonych powiek patrzeć na wnuczkę, czuć ciepło jej małej rączki, tłumaczyć, martwić się… Tak właśnie fabułę dwudziestu dwóch rozdziałów Jansson ułożyła, tak przeplatała, tworząc z jednej strony absolutnie realny świat dwumiesięcznych wakacji kilkuletniej dziewczynki, pozostającej pod opieką babki, zastępującej dziewczynce zmarłą mamę, w czasie, który tata Sophii, fiński rybak, poświęca na utrzymanie rodziny, zapewnienie jej minimum dostatku; z drugiej strony – magiczny fragment życia, który jakimś cudem nie chciał ulecieć z pamięci autorki.
To może ta kraina, do której co roku odchodzi Włóczykij? Tak egzystencjalnie podobna do miejsc uwiecznionych przez Erica Rohmera albo Tadeusza Konwickiego. Miejsc, w których jedno zdanie, jedno słowo wyjaśnia wszystko, łagodzi napięcie jak lekka bryza. W tych miejscach nad Zatoką Fińską, kilku, może trzech, czterech, mała Sophia, albo mała Tove, uczy się żyć. Kłębek pytań o mrówkę, Boga, śmierć, kota; strachów, lęków, obruszania się, dziecięcych złośliwości, obrażania; budowania murów i ich burzenia. Tak zwyczajnych dla dziecka, tak jemu przyporządkowanych, tak z nim związanych. W miejscach, w sytuacjach, gdzie stałym i zwykle jedynym towarzyszem jest babcia. Nie dziwi więc taki dialog:
„Sama możesz wierzyć w co chcesz, ale musisz nauczyć się tolerancji.
– Co to jest? – zapytało kwaśno dziecko.
– To respektowanie cudzych poglądów.
– A co znaczy respektowanie? – krzyknęła Sophia, tupiąc.
– Pozwolić innym wierzyć w to, co chcą! – odkrzyknęła babka. – Ja ci pozwalam wierzyć w czorta, a ty mnie zostaw w spokoju!
– Przeklinasz – szepnęła wyrzutem Sophia.
– Wcale nie przeklinam”.
Takich przekomarzań, ze strony dziewczynki bardzo poważnie wyglądających, a ze strony babki balansujących na granicy dydaktyki, miłości, wyrozumiałości i humoru, jest więcej. I mimo tego, że czytelnik może się spodziewać po dorosłej bohaterce postawy pedagoga jasno określającego obszary odpowiednich zachowań, prawie tego nie znajduje. Tove Jansson jako babka znakomicie odrobiła lekcje wychowania wnuczki, nie zapominając, że sama była małą dziewczynką. Dochodzi zatem do innych pytań, prawie wyrzutów, które mogłyby pochodzić z ust dorosłego, więc nie spotykają się z karcącym spojrzeniem, ostrą odpowiedzią:
„Sophia zeszła na brzeg, a potem wróciła na górę i siadła przy stole.
– A ty tylko czytasz i czytasz – powiedziała. Podniosła głos i krzyczała: – Ty czytasz i czytasz, i czytasz! – Potem rzuciła się na stół i rozbeczała.
Babka usiadła i odparła:
– Wszystko będzie dobrze”.
Nie będąc tylko koleżanką, towarzyszką zabaw, bardzo delikatnym nauczycielem życia, musi babcia Sophii pamiętać o bagażu, jaki niesie na swych jeszcze wątłych ramionach dziewczynka. Ni stąd, ni zowąd w czasie zabawy może paść niewygodne zdanie, pytanie, może ujawnić się zakamuflowana trauma:
„Sophia wróciła do babki i powiedziała:
– Mów do mnie »drogie dziecko«, a ja będę cię nazywała mamą.
– Ale ja jestem przecież twoją babką – odparła babka”.
Nie popadając w „kazania”, górnolotne wykłady musi przetrwać, przetrzymać, choć tak trudno odłożyć książkę, wygrzebać się spod sterty ciepłych koców, zmusić do odpowiedzi, jakiejkolwiek reakcji. Nawet gdy zapomina się o połknięciu niezbędnych pigułek. Bez cienia irytacji. I chociaż w myślach używa słowa „muszę”, to przecież dotyczy ono tylko zawodnej już pamięci, a nie robienia czegoś z przymusu: „I muszę pamiętać, żeby mu powiedzieć, że to dziecko wciąż jeszcze boi się głębokiej wody”. Ileż miłości, ileż poświęcenia w tym krótkim zdaniu! Ale nie tylko tu. Podobne uważny czytelnik odnajdzie co kilka stron. Jest taki fragment w rozdziale zatytułowanym „Zabawa w Wenecję”, który ilustruje babciną troskę, bezgraniczną miłość i właśnie poświęcenie. Wart łez…
Nie bez kozery napisałem, że to mogłaby być kraina, do której podąża Włóczykij. Na stronie 195 jest prześliczny, rozdzierający serce rysunek. Ptaki na tle ogromnego słońca. Poniżej odwrócone plecami babcia i Sophia. Babcia w kapeluszu, oparta jedną ręką o laskę. Przypomina ilustrację ze strony 181 „Lata Muminków”, na której widzimy siedzących w trawie, odwróconych do nas plecami Muminka i Włóczykija, oczywiście w kapeluszu, tyle że zamiast laski trzymającego w tej samej, prawej ręce fajkę. Ale to nie wszystko, bo podobnych, nierozłącznych przyjaciół, równie niezwykle ważnych dla literatury, uwiecznił Ernest Shepard na ostatniej stronie „Chatki Puchatka”. Przypadek?

Skip to content