Nie o dziwkach to rzecz i nie o smutnych… Zatem czego ta krótka powieść, raczej opowiadanie, jest metaforą? Pewnie dla każdego z czytelników – czego innego. Pewnie zależy to między innymi od stosunku do literatury iberoamerykańskiej, do relacji męsko-damskich, do delikatnej tematyki erotycznej… Bo, pomimo tak – zdawałoby się – bluźnierczego tytułu, seksu tutaj nie znajdziemy. Za to erotykę właśnie, południowoamerykańską duchotę i spiekotę, trochę tęsknoty za odchodzącym południowym stylem eleganckiego macho. Tego szukajmy w tej książce. Tej minionej egzotyki, minionej atmosfery, egzaltacji życiem i chyba egzystencjalizmu. I ja je tam znajduję.
Odłożywszy książkę na półkę, zapomniawszy o niej – niech upłynie kilka, może kilkanaście dni – zamykam oczy i próbuję sobie o niej opowiedzieć. No, może nie opowiedzieć, coś wyobrazić… Zatem tropikalne słońce, które swoim żarem i nie złotem, ale kłującą w oczy południową bielą oblewa wąskie ulice, gdzie nie uświadczymy chodnika, gdzie brodząc po kostki w kurzu wzbijamy go do pięter kolonialnych budynków z otwartymi balkonami, oknami. A w środku, gdy staniemy po drugiej stronie ulicy, możemy zobaczyć duszne, jasno-ciemne wnętrza, rozłożone hamaki, na nich półnagich mieszkańców podczas południowej sjesty. I te balkony z żelaznymi balustradami! Ile tam kwiatów, ile suszącej się bielizny! Te flagi białych ubrań porywa morski wiatr. Pełne ich sznury wiszą od okna do okna tworząc tunel, pod którym raz jest cicho, a innym razem głośno, gwarno, krzykliwie. Jakby nie można było w upałach trochę spokojniej, dostojniej, wolniej… Gdzieś tam na końcu ulicy widać zlewający się błękit morza i nieba. Stamtąd napływają handlarze, przekupki z koszami ryb, owoców morza i owoców lasów, pól… Tak, stanąć prawie na granicy tropikalnego lasu, poczuć za plecami zatykającą każdy por skóry wilgotność i spojrzeć w dół: różnobarwny tłum, może maszty lub kominy statków. Odwrócić się i przy odrobinie szczęścia ujrzeć zamglone szczyty. A może spacer? Na place, do fontann przed XVI-wiecznymi kościołami? Podziwiać schowaną w zapuszczonych ogrodach hiszpańska bądź portugalską architekturę? Tak mnie Márquez podpuszcza, tak działa na moją wyobraźnię. Skąd owe obrazy? Przecież to nie wynik lektury tej ledwie stustronicowej książeczki? Czy ja mam tak silną wyobraźnię? Czy kłaniają się wcześniejsze powieści Márqueza? Czy to mistrzostwo autora, który potrafił kilkoma słowami, kilkoma zdaniami przywołać charakterystyczny dla siebie świat, będący oprawą nowej fabuły? Jak choćby takim: „Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stronie parku (…)” albo: „Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących na długi szeregowy balkon (…)”. Takich króciutkich opisów znajdujemy bardzo niewiele. Oto jeden z najobszerniejszych: „Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona na fety urzędników administracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom”.
Pierwsze zdanie niewiarygodnie współgra z tytułem. Czy to tak wyszło autorowi? Czy zrobił to specjalnie? Nie mogę się oprzeć zacytowaniu: „W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą”. Urocze, nieprawdaż? Czytelnik ma, wydawałoby się, jak na dłoni dalszą treść, dalszą fabułę. Zepsuty starzec, wyprawa do burdelu bądź telefon do burdelmamy z odpowiednim zamówieniem, płacząca kilkunastoletnia dziewica kupiona od klepiących biedę rodziców. Niesmaczne, nieśmieszne. Ba! Obrzydliwość i ohyda! A jednak bohater nie okazuje się śliniącym, nieogolonym, trzęsącym się starcem, a dziewica nie jest skuloną w kącie, przestraszoną dziewczynką. Jak pięknie, jak cudownie Márquez wybrnął z tematu. Jakże uroczo przedstawia coś, co powinno być straszne, przerażające. „Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszedłem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak intensywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiadłem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet lekko wschodzącego meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w loki, paznokcie u dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym (…)”. I tak dalej, i tak dalej dziewięćdziesięcioletni królewicz, który w końcu pokonał ziejącego ogniem smoka własnego strachu, kontempluje urodę śpiącej królewny, ale nie znajduje jeszcze siły, żeby obudzić ją z czarodziejskiego snu, żeby wyrwać z rąk strasznej czarownicy… Za to erotyka aż kipi. Chociaż… Pisze o dziewczynie: „Milutki byczek do walki”, zaś o sobie: „sikając nadal – bez fałszywej skromności – silnym i nieprzerwanym strumieniem dzikiego źrebaka(…)”. A potem „Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi”. A więc miało dojść do walki. W końcu po to są wizyty w domach schadzek. Jednak ten prawie zdecydowany królewicz-satyr ogarnięty romantyzmem, bo nie własną fizyczną bezsilnością, zamienia się w trwożliwego kochanka, kipiącego niespełnioną miłością, nucącego do ucha śpiącej ukochanej miłosne pieśni. Zamiast defloracji – modlitwa i podzięka za łaskę bycia przy łożu jego duszki: „tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu”.
Kim jest ten człowiek, który mówi: „przez kurwy nie miałem czasu się ożenić” i zdaje sobie sprawę ze swego niezbyt pociągającego wyglądu: „(…) przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy pianisty”? To znawca i miłośnik muzyki poważnej oraz książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich. To spadkobierca biblioteki i elegant z manierami. To satyr kojący nieelegancko swoje chucie ze służącą. To bojący się kobiet samotnik pamiętający sprzed wielu lat rejteradę przed małżeństwem. Nie nagle, ale nieoczekiwanie z pewnością, ten człowiek przechodzi metamorfozę. Tylko że nie jedną, czego dowiadujemy się z jego wspominanej jakby od niechcenia czy przy okazji przeszłości. Zatem zaczęło się tak, jak zapowiadał tytuł, a potem było już tylko albo baśniowo, albo banalnie. Miały być bachanalia, a znalazł się w zaklętym zamku przy łożu śpiącej królewny. Tylko czego tu oczekiwać? Banalna miłość. Banalne zdarzenie. Márquez prawi jakieś frazesy o uczuciach, o tym, że miłość przysługuje każdemu, w każdym wieku, bez względu na przeszłość. Bez względu na popełnione grzechy możemy oczekiwać spotkania z aniołem, a co tam! dotknąć boskości! Że uczucie może spaść na nas nieoczekiwanie, że to magia, że romantycznie, ze śpiewem, wierszem i cielęcymi oczami. Jakaś ironia stąd wyziera, jakiś sarkazm. W swym przywiązaniu do stereotypów traktujemy to z przymrużeniem oka co najmniej. Literatura w najczystszym wydaniu. Takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę. Ach! Złapałem się! Złapałem na tym, że odbieram prawo do miłości wyuzdanemu starcowi. Że chcę, jak antyczni bogowie, reglamentować miłość. Temu dać, temu nie. Oceniam, przyznaję, według zasług. A może rzeczywiście to banał? Po prostu zakochany 90-latek? Tylko że nawet gdyby przyznać mu prawo do miłości, to nie pasuje on sam. Czy tak wygląda i zachowuje się prawie nad grobem stojący jegomość? Słyszeliśmy o długowiecznych, dziarskich dziadkach na Kaukazie. Latynoamerykańscy macho raczą nie dochodzą takiego wieku, wyniszczeni przez alkohole, kobiety i hazard. A ten to okaz zdrowia, bo przecież swoją wizytę u lekarza komentuje w następujący sposób: „No tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan przez to powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku”.
Banalny jest i przedmiot miłości. Nastoletnia robotnica-szwaczka. Piękny, nagi, jeszcze nierozwinięty pączek róży. Róży, która krwistoczerwonymi, namiętnymi płatkami zakwitnie w domu rozkoszy. Márquez opisuje ją słowami poezji romantycznej. Wznosi się na wyżyny delikatnego erotyzmu, żeby zostawić krawędzie smutne i banalne właśnie. Bo ta przyszywająca guziki w fabryce dziewczynka w innym czasie i w innym miejscu chodziłaby do szkoły, była pod opieką rodziców i bawiła się z koleżankami. Nie dajcie się zauroczyć literaturze! Płaczcie nad jej losem! Przypadek sprawił, że znalazła się na burdelowym łóżku, czekając bądź na zachwyty nad jej nagim ciałem, bądź brutalną deflorację. I przypadek sprawi, że kiedyś zostanie bądź wykwintną kurtyzaną, bądź dziedziczką topniejącego majątku zakochanego starca…
Niewiele mamy tutaj postaci. Ich pojawianie się, ich słowa służą podkreślaniu stanu emocjonalnego bohatera bądź są tłem jego poczynań. Na marginesie są także przeróżne raczej zabawne zdarzenia, jak choćby wizyta u lekarza: „Lekarz, do którego udałem się po ratunek, członek sławnego rodu, był wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czterdzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał siedemdziesiąt (…)”, albo próby przyjaźni z kotem, które obrazują miłosne szaleństwo narratora, jego nieprzystosowanie. Same zaś wspomnienia to cienie kolonializmu, chwały dawnych wielkich rodów z ich stosunkiem do życia bogaczy wyniesionych ponad latynoamerykańską nędzę.
Warto się zatrzymać nad słowem od Carlosa Marrodána Casasa, który tłumaczy, dlaczego w tytule wyraz „dziwki” nie mógł zostać zastąpiony wyrazem wulgarniejszym z języka polskiego, co jednak odzwierciedlałoby oryginalny tytuł. Czuję niedosyt wynikający z owego tłumaczenia. Uważam, że translator powinien był bardziej jasno wyłożyć różnicę, jeśli, rzecz jasna, ona istnieje, znaczenia słowa „kurwa” w hiszpańskim i polskim. Być może wtedy odkrylibyśmy, dlaczego Márquez użył właśnie tego wyrazu. Oczywiście podpisuję się pod zdaniami tłumacza, gdy ubolewa nad koszmarną wręcz polszczyzną, mam nadzieję, że nie większości, Polaków, którzy posługują się językiem „nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią”. Wystarczy przystanąć na ulicy, w sklepie i posłuchać przez chwilę. Te niekończące się „przyszłem”, „wzięłem”, „wziąść”…