To pierwsza powieść Andrzeja Stasiuka, którą przeczytałem. Żałuję szalenie, że nie zacząłem znajomości z jego twórczością właśnie od niej. Dlaczego, och! dlaczego podkusiło mnie, żeby rozpoczynać od esejów? Czy to ta wredna „Wyborcza”, czy „Tygodnik Powszechny”, które je drukowały? Już nie pamiętam. Może to miało związek z reklamowaniem nagrodzonego „Jadąc do Babadag”? Można się tylko domyślać. Ale jakby na złość Losowi „Białego kruka” kupiłem pierwszego. Smętnie przeleżał parę lat na półce, zbierając kurz na swojej twardej białej okładce, która, niestety, wcale a wcale nie prowokowała czy zachęcała do czytania. Jakieś czarno-szare krechy u góry, na białym tle (za dużo tego białego – myślałem) posągi żywcem wzięte z Wyspy Wielkanocnej. Na czerwonym prostokącie nabazgrane białe litery tytułu. Bez dwóch zdań – nędza. I jeszcze na dodatek nieznane kompletnie wydawnictwo „Czarne”. Jaki ja byłem wówczas głupi! Teraz spoglądam na nią innymi oczami. I na książkę, i na okładkę. Od chwili zakończenia lektury nie mogę zrozumieć, dlaczego „biały kruk”? To byłaby zbyt głupia, zbyt mało oryginalna prowokacja autora, żeby swoją książkę tak określać. Każdy słownik frazeologiczny podaje mniej więcej taką definicję tego wyrażenia: osobliwość, rzadkość, unikat, głównie w odniesieniu do rzadkich, cennych książek. To co jest tym unikatem? Stasiukowa powieść? Nie, bez dwóch zdań. Któryś z bohaterów? Czyżby Wasyl Bandurka, unikatowy w każdym calu? Ale inni też osobliwi. Każdy jakoś inaczej.
Ale wrócę na chwilę do okładki. Bardziej mi to wygląda na żart Stasiuka, jeżeli miał coś do powiedzenia w sprawie obwoluty. Bo z czym się kojarzy prostokątne czerwone tło, a na nim biały ptak? Tu prostokąt. Tam prawie kwadrat. Tu białymi literami „kruk”, tam biały… Kpina? Jakiś przekaz? W co bawi się autor na okładce? W co bawi się na kartach powieści?
Gdybym nie był pod wrażeniem niektórych esejów autora, to może inaczej traktowałbym tę powieść. Więc może i dobrze, że znam i tę drugą stronę jego twórczości, w której odkrył przed czytelnikami między innymi i swoją miłość do Karpat. Z okładek książek Stasiuka wiemy, że autor urodził się w Warszawie. Wiemy też, że mieszka gdzieś w Bieszczadach. Czasami tak bywa, że różni ludzie, także artyści, uciekają ze swoich miejsc urodzenia, miejsc, gdzie tworzą, gdzie pracują, gdzie dotychczas żyli, w inne strony. Przyczyny takich migracji są różne. Niekiedy przypadek, innym razem zaplanowana przeprowadzka. Bywa, że to iskra, chwila. Bywa też, że to w końcu spełniona miłość pcha do wyjazdu. Media donosiły wielokrotnie o ludziach, którzy rzucali swoje dotychczasowe otoczenie i wynosili się gdzieś indziej. Może to właśnie miłość? A może nienawiść do miejsca, w którym się dotąd mieszkało? Gdybym chciał zrealizować właśnie takie marzenie, spełnił tę właśnie miłość, to mieszkałbym w górach. Jednak wyższych niż te Stasiukowe. W tych opisywanych, tych opiewanych prozą i poezją przez Jalu Kurka, Kazimierza Przerwę-Tetmajera. Tam na każdym kroku ślady po Sabale, Witkacym, Szymanowskim. Tam każda skała, szary, brązowy głaz daje łzy i uśmiech, jest powodem do wzruszeń, emocji. Ba! Może do zbliżenia ze sztuką? Skąd to się bierze? Nie wiadomo, powtórzę. Ale jak opiewa to Stasiuk w swojej twórczości, to wiemy. Wiemy też, że nie można opiewać samego miejsca bez mówienia o jego historii, kulturze, sztuce. O wszystkim po prostu. Stasiuk zamyka w ogromnym zbiorze całą teraźniejszość i przeszłość ogromnego obszaru, który nazywa w jednym z esejów państwem. Państwo Karpaty. W tym państwie ma Andrzej Stasiuk swoją ulicę, którą w zimie odśnieża, swoją najukochańszą dzielnicę, do której nie podchodzi bezkrytycznie. Tak, jak to ostatnio lubią w mediach mówić politycy: z krytyką konstruktywną. Owa dzielnica to Bieszczady. Czy zdajecie sobie sprawę, Szanowni Czytelnicy, czym Bieszczady są dla Polski w sensie historycznym i kulturowym? Nawet dla takiego laika jak ja Bieszczady brzmią złowieszczo, tajemniczo. Bo odrzućmy urlopowe wyjazdy i zdjęcia połonin. Oddajmy część gór Łemkom, Ukraińcom i wielu innym niezapamiętanym przez współczesnych. Stańmy u podnóża tych starych i niskich gór, gdzieś w Przemyskiem czy na Rzeszowszczyźnie. Może między jedną a drugą podupadającą, ale ocalałą wsią nasze stopy będą dotykały ukrytych w ziemi, trawie, kamieniach zgliszczy po wsiach polskich i ukraińskich: „Tu była wieś – powiedział Bandurko. – Dlatego tyle pustej przestrzeni. To wszystko były pola i łąki”. Może w lasach strasznych od wilków, a pięknych od jagód ukrywają się nieoznaczone groby po Armii Ludowej, Armii Krajowej, Ludowym Wojsku Polskim, Ukraińskiej Powstańczej Armii? A może innymi słowami? Po komunistach, chłopcach z lasu, bandytach, partyzantach, banderowcach? To stamtąd wyruszały 60 lat temu pociągi, żeby wieźć biednych, a bogatych, bo ocalonych najpierw podczas wojny, potem podczas „wojny polsko-ukraińskiej”, do poniemieckich wsi w Zachodniopomorskiem i na Mazurach, gdzie jeszcze przez wiele lat wołano do dzieci „banderowcy”, gdzie jeszcze do dzisiaj mówi się „dobry deń”, a stare kobiety w kolorowych chustach drepczą kilometrami do cerkwi.
„Biały kruk” to powieść o Bieszczadach, ale właśnie o tych sprzed 60 lat, chociaż z akcją toczącą się współcześnie. Osnutych mgłą tajemnicy, niedomówień. Jednak niezatartych w naszej pamięci, raczej ukrytych pod bardzo delikatną błękitną woalką… Ile w powieści jest fikcji, ile jest autobiografii? Ile jest autentycznych zdarzeń i postaci? Bo czytelnik odnosi nieodparte wrażenie, że Stasiuka jest w tym niezwykle dużo. Narracja w pierwszej osobie. Wspomnienia z warszawskich szkolnych lat, domniemywam, że sześćdziesiątych lub siedemdziesiątych, bo dotyczą tej okrutnej pustki i szarości miejskiego socrealizmu, rozjaśnianego jedynie nielicznymi zachodnimi drobiazgami, jak „Dwie zdarte do cna płyty Muddy’ego Watersa”. Owe wspomnienia nawiedzają narratora w momentach szczególnych. Nie biorą się znikąd. Są wynikiem zmęczenia, samotności, podenerwowania, oczekiwania, pijackich fantasmagorii, bezsenności, chorobowej maligny. A w takie stany popada bohater co rusz, na przykład: „Próbowałem liczyć do dziesięciu, do stu, lecz każdy wyimaginowany albo rzeczywisty szelest niweczył rachubę, i złapałem się na tym, że bezwiednie powtarzam »sześćdziesiąt dwanaście, sześćdziesiąt dwanaście« – powtarzam i nie mogę przestać, tak jak w ataku febry nie można powstrzymać szczękania zębów. Więc wbiłem wzrok w ten skrawek pejzażu, zaczepiłem źrenice o cień rzucany przez krzaczek i widziałem, mógłbym przysiąc, że cień się przesuwa jak w słonecznym zegarze. Tak bardzo pragnąłem jakiegokolwiek zdarzenia. Czułem, że moje ciało staje się niewyobrażalnie ciężkie (…)”. Nie ma się co dziwić temu otępieniu. Pięciu facetów zaopatrzonych w alkohole, ciągle uzupełniających szybko kurczące się zapasy „mokrego” prowiantu, pod jego wpływem tracą kontakt z rzeczywistością, która staje się jakimś półsnem, postrzeganym stępionymi, zmęczonymi, pijanymi, wręcz oszalałymi zmysłami. To przenosi się na czytelnika, wędrującego z bohaterami przez krainę kalejdoskopu snu i jawy, krainę taniej wódki i odurzających miejskie głowy popularnych. A w tym amoku, jak w męczącym śnie podczas czterdziestostopniowej gorączki, przeplata się strach z zachwytem, upadek z unoszeniem się ponad chmury.
O czym jest ta książka? O Bieszczadach? Czy jest pozornym powodem dla hippisowsko-szkolno-peerelowskich warszawskich wspomnień? W jakiejś części na pewno. Czy jest nierozwiązywalną zagadką-zabawą dla czytelnika? Smętnie zamyślony nad książką łamię sobie głowę, dlaczego „biały kruk”? Może po prostu coś się Stasiukowi przewidziało. Przewidziało się tak, że czarny kruk siedzący na gałęzi drzewa w środku Bieszczad pod koniec zimy, z czapą śniegu na piórach, wydaje mu się białym krukiem? Ba! Wydaje… Nie otrzepał się, to jest i biały. Ejże! A może wszystko w tej powieści ma tę białą czapę? Może właśnie trzeba się otrzepać? Pozwolić oparom wódki wyjść z ciała. Wspomnieniom – ulecieć. Postawić znak „<” między PRL-em, młodzieńczymi szaleństwami, tęsknotami za partyzanckimi wyprawami a obecnym życiem zawodowym trzydziestolatka i czekającą w domu żoną? Tak, tak. W gonitwie za pieniądzem, złotym cielcem, posadami, w rodzinnym harmiderze zapominamy o dawnych latach. To dobrze czy źle? Stasiuk nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje mi się, że za chwilę tamten znak może wyglądać tak: „>”. Ale niepokoi mnie to, że wspomnienia nachodzą, gdy wzrok utyka w gęstwinie ogniskowego dymu, gdy przyćmiewa go pijacka mgła, gdy cywilizację przypomina tylko śmierdzący popularny. Stasiuk tak o tym pisze: „A więc byliśmy oddziałem partyzanckim dowodzonym przez Wasyla Bandurkę. Trzydziestoparoletni faceci obarczeni potomstwem i częściowo żonaci. O tej porze żona Gąsiora zasiadała zapewne przed telewizorem, żeby obejrzeć sobie trochę niusów ze wschodu i południa: trzydziestoparoletnich facetów obarczonych rodzinami. Patrzyła, jak kucają i pełzną wśród gruzów, a drobniutkie obłoczki kurzu znaczą ślady pocisków kalibru 7,62 na murach, na płytach chodnika. Z worków wyciekają strużki piachu, spod hełmów pot. Albo tych samych facetów, gdy idą powoli wśród ruin, przestępują zniszczone przedmioty i ciała. Kałasznikowy trzymane jedną ręką, lufami do góry. Niemal wszyscy ciemnowłosi, jakby mord i opętanie omijało blondynów, jakby blondyni byli jakąś rasą anielską, zamieszkującą te rejony ziemi, gdzie umieranie odbywa się poza ekranem, w miejscach otoczonych ciszą, aseptyką i wstydem. (…) No więc byliśmy partyzanckim oddziałem dowodzonym przez Wasyla Bandurkę, chociaż Gąsior na pewno by wolał, żeby dowodziła jego żona”.
Idą razem przez straszną, mroźną noc. Szukają szałasu, gdzie mogliby odetchnąć choć przez chwilę. Szukają suchych gałęzi, żeby rozpalić ogień i ogrzać rannego towarzysza. Zbrojna potyczka. Wyłaniają się nagle z lasu. I tak samo nagle znikają. Jak cienie przeszłości. Krew na śniegu. Znowu ucieczka przed tropiącymi wojskowymi psami. Zwidy pijackie? Senne mary? Może leżą wycieńczeni przy ognisku i wszystko im się to tylko wydaje? Marzą o przeszłości? Znowu najazd na miasteczko, wieś. Po prowiant, po wódkę, papierosy. Przyjaźni mieszkańcy, wrodzy mieszkańcy… Dziewczyna dla znużonych partyzantów: „Pomogę Joli. – To była dobra kwestia. Stanąłem za nią i przywarłem do jej tyłka. Odszukałem guzik. (…) Ledwo mi się udało wyłuskać go z dziurki. Zacząłem obierać ją ze spodni. Z trudem się zsuwały. Razem z majtkami i rajstopami. Centymetr po centymetrze. (…) W końcu zepchnąłem te galoty z pośladków. Najlepiej, żeby była trupem, ciepłym trupem, tak myślałem, masując dwie mięsiste połówki. (…) Pomyślałem, że partyzant musi być szybki. Popchnąłem ją na ścianę schroniska. Odruchowo wsparła się rękami o mur i stała tak bielsza od śniegu”.
Pośród tego hippisowsko-partyzanckiego szaleństwa nie-pułkownik Bandurko: „Od nacjonalistów ukraińskich. Nie słyszałeś o Stepanie Bandurze? – Banderze chyba? – Nazywał się Bandura. Drobna pomyłka. Historyków. Chorągiew czy tam jakaś lutnia. Jedno i drugie się nadaje. To drugie nawet lepiej, bo w końcu nie był komunistą. – Komunistą? Dlaczego komunistą? – A nie znasz piosenki? »Avanti popolo« i coś tam coś tam, »bandiera rossa, bandiera rossa«. (…) No sam widzisz, że nie mógł się tak nazywać. Nazywał się Bandura. Zresztą cholera go wie, czy nie był kryptokomunistą. Oni tam na Zaporożu grali na tych bandurach i ostro komunizowali. Sicz, te rzeczy, wszystko do jednego garnka, anarchia w stanie pierwotnym i szczęśliwym”. Tak, tak, to cudowne lekcje historii, które chyba pamięta każdy, kto mając około dwudziestu lat popijał piwko przy ognisku i rozprawiał o naszej historii z kolegami punkami, hippisami, skinheadami. Stek bzdur z pijanym ust. Wiadomości jeszcze nieprzetworzone, nieskonfrontowane z przyszłymi lekturami, studiami, doświadczeniem. Ale jakże to ważne! Jakże wspominane! Cóż za nostalgia! Za tym też tęskni Stasiuk, gdy wpada po kolana w przedwiosenny potok? Czy próbuje zrozumieć swojego towarzysza z lat szkolnych? Bitego, poniżanego Bandurkę? Bandurkę Innego? Syna PRL-u. Komunistycznego spadkobiercę partyzanckich lasów. To jego właśnie niesie w Bieszczady. To jego wierci nieodgadniona tożsamość. To on narzuca swoje szaleństwo byłym hippisom, obecnym yuppies, ciągnąc ich przez zaspy w poszukiwaniu bunkrów. W poszukiwaniu kogo? Świerczewskiego czy Bandery?
Stasiuk w tej powieści rozlicza się ze swoją warszawską młodością. Robi to mimochodem, tak przy okazji. Przy okazji wspomnień o szkolnym koledze, którego pewnie zrozumiał dopiero po latach. Zrozumiał jego ból szukania samego siebie w niewdzięcznych PRL-owskich latach, gdzie poszukiwania tożsamości poza komunistycznym rodowodem były bardzo niewskazane. Gdzie zainteresowania wychodzące poza „młodzież walczącą” i subkultury były niezrozumiałe dla opozycyjnych rówieśników. Ale to mimochodem ten ukłon w kierunku Bandurki. Naprawdę Stasiuk rozlicza historię swojej nowej ojczyzny – państwa Karpaty. Przewraca do góry nogami harcersko-studencki etos połonin wyśpiewywany przy ognisku. Oddaje Bieszczady tym, którzy już tam nie wrócą.