Czternaście esejów na nieco więcej niż trzystu stronach. Trzy piękne fotografie, z czego dwie na okładkach. Tytułowy esej, chyba najdłuższy, ostatni, zostawiony czytelnikowi na deser. Nagroda Nike w 2005 roku. Eseje drukowane we fragmentach w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”. Anonse w prasie codziennej i literackich pismach. Nie można było nie kupić. Nie można było nie przeczytać. Ale czy zachwyca? Jak może zachwycać, jeżeli nie zachwyca? Wychodzę na ignoranta, jeżeli powiadam, że nuży? Ale jak mogę tak nie powiedzieć, jeżeli po „Dojczlandzie” i „Fado” trzymam w ręku ich replikę, klon? Tak, wiem, zacząłem czytać nie w tej kolejności, co trzeba. Ale to te same konstrukcje treści, ta sama apoteoza południowo-wschodniej części Europy. Może nawet nadmierny zachwyt? Za wielkie uczucia. A może odbieram to jako próby wywołania w czytelniku silnego wrażenia, przekonania go do dołączenia się do zachwytów autora nad tym, co on uwielbia? Staram się być obiektywny, ale miotam się między wrażeniem epatowania mnie nieznanym (takie ludzkie: nieznane, więc niechciane, wręcz wrogie!), a poczuciem zainteresowania wzbudzonym treścią i zrozumienia miłości Stasiuka. Bo Stasiuk kocha świat i ludzi. Tak się zdarzyło nieszczęśliwie lub szczęśliwie, że kocha akurat Ukrainę, Mołdawię, Słowację, Węgry, Słowenię, Rumunię, Albanię. Porusza się gdzieś tam przez grzbiety Karpat, schodząc w te południowo-wschodnie wyżyny, stepy, równiny, niziny, zaczynając od polskich Bieszczad, a kończąc aż w Grecji… Stawiając sobie nieprzekraczalną granicę, ba! jakąś nowoczesną żelazną kurtynę przed Europą Zachodnią: Hiszpanią, Francją, Holandią, Włochami, Austrią, Szwajcarią, całą Skandynawią. Czy słusznie? Gdyby się głębiej zastanowić i znaleźć powody zachwytu na przykład nad Mołdawią, to trudno się zgodzić na brak uczuć w stosunku do Włoch. Dlaczego właściwa Stasiukowi jest apoteoza Bałkanów i Karpat, a nie Alp? Jeżeli podnieca się ugrofińskimi przemytnikami z Węgier, to dlaczego nie wybiera się w podróż do Finlandii? Skąd czułe opisy Romów bałkańskich, a nie Basków? Tyle tych „dlaczego”. Dlaczego bliżej Stasiukowi do Dojczlandu, który stawia prawie na równi z karpacką słowiańszczyzną, a nie jedzie za gastarbeiterami i złodziejami samochodów dalej, do Holandii, Belgii, Francji? Dlaczego nie pisze o Polakach, Romach, Ukraińcach myjących się w paryskich fontannach i zbierających szpinak w Hiszpanii? Miłość jest dziwna, niezrozumiała, szalona… Ech, powiedzcie sami, co jest na węgierskiej prowincji takiego, czego nie ma na prowincji francuskiej? Co jest tuż za przejściem polsko-ukraińskim, czego nie znajdziemy na głębokiej Suwalszczyźnie? Co jest w Babadag, Konstancy, Wale Trajana, czego nie ma na przykład w Sejnach (ciekawe, czy odremontowali synagogę?), skąd w któreś upalne lato końca lat dziewięćdziesiątych też „Gdyby tu wysiąść, zabrakłoby sił, by wyjechać”. Zatem co jest takiego wspaniałego w krajobrazie z „parterowymi chałupami zagrzebanymi w upale, z wynędzniałymi osłami, z przedwiecznym wzrokiem starych kobiet w czerni, wpatrzonych w pylistą pustkę”? Czy żeby to zobaczyć, trzeba jechać setki, tysiące kilometrów? Własnym samochodem w strachu o benzynę, olej. Autostradami lub polnymi prawie drogami, wypatrując zmęczonymi oczami przydrożnej oberży, gdzie niekoniecznie przyda się wyuczony w szkole angielski bądź niemiecki? Albo autostopem, zastanawiając się nad skutkami odezwania się słowem do miętolącego w ustach niebanderolowane marlboro śmierdzącego przemytnika czy wygolonego na łyso osiłka w czarnych okularach z napisem „adidas” w prawym dolnym rogu lewego lustrzanego szkła… Czy może z rozdygotanym ze strachu przyjacielem w rozklekotanym autobusie, zbliżającym się do granicznego przejścia w kraju, którego tak naprawdę nie ma? I po co jechać? Hotele, w których nie dają zasnąć upał, wszy i pluskwy. Ulice, którymi nie dają przejść żebrzące o monety najsprytniejsze pod słońcem dzieci. A może to knajpka („W przeszklonej knajpie przy Kossuth tér można pić kawę za kawą i patrzeć”), gdzie przy najlepszej z kaw można zapatrzyć się na przeciągające asfaltem, brukiem, wśród kurzu jezdni-ulicy krowy, kozy, wozy? Może wzrok przyciągnie czarny mercedes spod niemieckiej igły, ściągnięty nocą z Monachium na przykład? Mercedes, z którego wysiądzie w świetle dnia, w otoczeniu różowych landrynek, w rytmie zapomnianego u nas disco polo, wytatuowany złoty jegomość? Stasiukowi nie brakuje odwagi, żeby tak jeździć, tak obserwować. Nie brakuje odwagi, żeby stanąć oko w oko z brudem, wirusami kapiącymi z kranu, żeby nie odwracać wzroku od czarnego mercedesa. To odwaga czy miłość, żeby do takiej kawiarenki jechać kilometrów tysiące, zamiast przejść kilka kroków przez ulicę we własnym małym miasteczku? Na początku autor próbuje to jakoś wytłumaczyć: „Przypominam sobie te dawne czasy, gdy tak wielu wyruszało w drogę, wymawiając nazwy dalekich miast, które brzmiały jak zaklęcia – Paryż, Londyn, Berlin, Nowy Jork, Sydney… Dla mnie to były miejsca na mapie, czerwone albo czarne punkty zagubione wśród zielonych i błękitnych bezkresów”. Nieletni podróżnik po mapie zatem. Więc dlaczego nie pokochał Montmartre’u, Dzielnicy Łacińskiej, widoku Big Bena z jakiejś knajpy? Dlaczego te metropolie nie skusiły go neonami? Dlaczego zafascynowała go „słowacka dwusetka”, urzekając go w ten oto sposób: „Czerwone płomyki wzdłuż Dunaju zaczynają trawić papier, ogień wychodzi z Wojwodiny, wychodzi z Banatu i wtacza się na Nizinę Węgierską, zagarnia Siedmiogród, by w końcu przelać się przez krawędź Karpat”? To nie widok neonów wielkich miast trawi duszę autora, to nie wieżowce kuszą, ale zaklęte czerwone płomyki hipnotyzują jego oczy i prowadzą przez wierzchołki Karpat. A prowadzą chociażby śladami Emila Ciorana, który jest dla niego swoistym mentorem, prapoczątkiem karpackiej miłości, co chyba wyjaśnia cytat właśnie z Ciorana: „»Mój kraj! Za wszelką cenę chciałem się z nim związać – i nie miałem z czym. Ani w jego teraźniejszości, ani w czasie przeszłym nie znajdowałem niczego rzeczywistego. (…) Moja miłosna i obłąkana nienawiść nie miała, by tak rzecz, obiektu«”. Więc te podróże okazują się także szlakiem literackim: „To było Răşinari, miejsce urodzin i pierwszych dziesięciu lat Emila Ciorana”. Ale jakże ten cytat jest znamienny. Nie pcha się Stasiuk do muzeów, pod pomniki, co sam podkreśla: „(…) nas nie interesowały zabytki. Chcieliśmy oglądać stare kobiety siedzące przed domami na głównej ulicy”. Nie podpiera się przewodnikiem. Szuka w swoich fascynacjach literackich miejsc zapomnianych, na starych mapach dróg nieznanych. I stamtąd przywozi nieprawdopodobne wręcz opisy. Sceny jakby uwiecznione w przedwojennym kinematografie: „Dzisiaj naprzeciwko mego domu czterech mężczyzn zrywało drewno. Wyciągali na skraj lasu pojedyncze świerkowe pnie. Potem, gdy zebrały się trzy, cztery sztuki, ładowali kłody na rozciągnięty wóz. Pracowali jak zwierzęta – wolno, monotonnie, wykonując te same czynności i gesty co sto i dwieście lat temu. Zjazd był długi i stromy. Wczepieni w kłonice, powstrzymywali bieg pojazdu. Zablokowane hamulce, koła ślizgały się w mokrej glinie. Okutani w zniszczone kufajki i kapoty, wyglądali jak ulepieni z ziemi. Padał deszcz. Z rzeczy, które różniły ich od ojców, dziadków i pradziadków, mieli spalinową szwedzką piłę i jednorazowe zapalniczki. No i wóz miał gumowe koła. Cała reszta pozostawała niezmieniona od dwustu, może trzystu lat. Ich zapach, wysiłek, stęknięcia, ich istnienie wypełniały formę trwającą od niepamiętnych czasów. Byli tak samo pradawni jak dwa gniade konie w zaprzęgu. Wokół nich rozciągała się stara jak świat teraźniejszość. O zmierzchu skończyli i odjechali. Ich ubrania parowały tak samo jak grzbiety zwierząt”. Ten zbiór esejów tworzą takie właśnie opisy. Stasiuk dorzuca do nich na każdym kroku opisy krajobrazów Karpat, południowej Słowiańszczyzny, z soczystymi wyrażeniami, pełne porównań, metafor, epitetów. Z jednej strony wydają się one, owe krajobrazy i scenki, czarno-białe, właśnie jakby z dawnego kinematografu, z drugiej, dzięki bardzo obrazowemu językowi autora, stają się aż do bólu kolorowe. Czasami ma się wrażenie, że Stasiuk patrzy na nie oczyma zaopatrzonymi w jakieś przedziwne okulary, pozwalające dostrzec to, czego nie potrafi zwykły turysta, podróżnik, człowiek… A te okulary zaopatrzone są w mechanizmy, które dorzucają historię. Historię czy też nieznane historyjki. Ale nie! Coś tam w umyśle czytelnika kiełkuje. Informacja z jakieś nie do końca dozwolonej lektury? Krótka notka prasowa? Jak chociażby to: „Opowiadał o nocnych wizytach Securitate i jednym tchem o zamykanych teraz fabrykach. Zapytałem go, czy wiedział o tych słynnych przesiedleniach, o tym, że siedem tysięcy wsi miało zniknąć, a ludzie mieli się przenieść do betonowych bloków”. Ale nie tylko wspomnieniami z historii „demoludów” Stasiuk nas raczy. Wplata opowieści z Austro-Węgier, których bohaterami są postacie nieznane czytelnikowi, ale tak ważne dla regionu: „Tak samo musiało być w karczmie Żyda Semka w Siedliskach w 1846 roku 20 lutego”.
Zatem zachwyca. Zachwyca krainami, gdzie „ludzie nie podnoszą głosu bez potrzeby ani nie wykonują gwałtownych ruchów”. Zachwyca opisami krajobrazów, „żywymi” fotografiami scen prosto z ulicy, szosy, pola, pociągu, stacji kolejowej, plebanii, sklepu. Zachwyca drobiazgami, szczegółami opisywanych twarzy, garderoby, zwraca uwagę czytelnika na złote kolczyki w cygańskich uszach, czarne kapelusze. Zachwyca drobiazgami, nad którymi nikomu nie przyszłoby do głowy się pochylić choć przez chwilę: „Węgierskie bilety kolejowe są piękne. Przypominają małe banknoty”. Ach! Należy także zwrócić uwagę na właściwy Stasiukowi soczysty język, który na szczęście pasuje do opisywanych scen czy rozmów: „Siedemdziesiąt lat jak psu w dupę”. Oczywiście są także sceny ze Stasiukiem w roli głównej. Z reguły śmieszne, w których autor nie kamufluje swojej niewiedzy, strachu, zmieszania. Jest nam wówczas bardzo bliski. Może to trochę tak specjalnie dla czytelnika? Pokazuje nam, że nie ma się czego bać, że można wybrać się w taką podróż, że sobie poradzimy, tak jak on. Zbliża nam tę Mołdawię, Naddniestrze, Albanię. Wręcz wmawia, że i tam powinniśmy się poczuć jak u siebie. Że nie tylko Londyn, Paryż, Madryt. Że to też Europa. Bardzo, bardzo bliska. Może trochę z nas kpi, że nagle, po wejściu do Unii Europejskiej, poczuliśmy się bardziej Francuzami, a powinniśmy może Rumunami?
Ileż podziękowań trzeba złożyć Andrzejowi Stasiukowi, że nie pisze o tej innej Europie jak o swoistej cepelii. Że to nie wyprawa quasi-etnograficzna. Ani przewodnik po muzeach. Wybaczyć mu też trzeba tę drobną kpinę z czytelnika, która chyba ma usunąć uczucie strachu przed „dzikimi” krajami Europy? Więc „Jadąc do Babadag” zachwyca czy nie zachwyca?