r,id,d14yMTQ7dF5qcGc7c15rc2lhemtpO3VeaHR0cDovL2dldC0yLndwYXBpLndwLnBsLz9hPTY1NDk1NjkzJmY9MDAvMDAvM0YvMDAwMDNGQzBfb3JpZ2luYWxfOTUwQkU2Mzg0MDEwMENERS5qcGc7ZnReMQ==Żeby przypadkiem nie odrzucić, żeby nie przyszła mi przez głowę myśl o przerwaniu, o niedokończeniu powieści, wymyśliłem, że będę przez tydzień czytał mniej więcej przez godzinkę dziennie. Ktoś zasiada do oglądania obyczajowego serialu. Ktoś po dwie pół godzinki w telewizji rządowej i prywatnej śledzi wiadomości. Ja połączyłem przy nocnej lampce wiadomości o stosunkach polsko-niemieckich z początku lat 90. z miłosną historią dwojga sześćdziesięciolatków na tym właśnie tle. Żadnego wrażenia literackiego. Za to, niestety, poczułem się bardzo źle, bo brak emocji i uczuć to problem z wyrażeniem opinii o książce. Powinienem odmówić sobie i innym napisania więcej niż jednego zdania na jej temat! Rozpocząć i zakończyć tak: nie podobało mi się. Jednak brak mi na to odwagi. Nauka asertywności to koszmarna ścieżka do tego, żeby być pewnym siebie, szanować siebie i, cóż, być z siebie zadowolonym. Zatem poniekąd strach przed urażeniem innym, obawa przed sprawieniem innym przykrości przykleiły mnie do krzesła i komputerka, żeby spróbować coś w tej powieści odnaleźć.
Nie ma w tej gdańskiej powieści szybkiej narracji, scen, które chwytają za serce, nagłych zwrotów czy zdarzeń, które przyprawiają czytelnika o bicie serca. Tutaj ręce się nie pocą, rumieńce na policzkach nie występują. Wspomnienia początku lat 90. sprawiają jedynie, że czytelnik może się delikatnie uśmiechnąć. Postacie, główne postacie, narysowane są z perspektywy doświadczonego pisarza, którego nie stać już na żadne emocje. Raczej stara się unikać wzbudzania u czytelnika jakiegokolwiek podniecenia. Wiele razy tłumaczy się, że resztę spraw zostawia za zasłoniętą kurtyną, za zamkniętymi drzwiami. Odnosi się wrażenie, że główni bohaterowie są wszem wobec znani, więc nie można o nich za dużo pisać, nie można zdradzać tajemnic alkowy, szczegółów wyglądu, nawet pewnych wypowiadanych przez nich zdań czy uczuć, które w danej chwili z pewnością nimi zawładnęły. W pewnych momentach głos się urywa, kamera kieruje się ku ziemi…
Z wielką łatwością Grass opisuje postacie drugiego planu. Bez żadnych problemów, bez szczególnego rysunku emocjonalnego, który wynikałby z podania szczegółów przeszłości czy też działań poza główną narracją, dzieli te kilka postaci na dobre i złe, czarne i białe, przyjaciół i niesympatycznych oponentów, adwersarzy głównych bohaterów.
Tak jakoś niewyraźnie wszystko się zaczyna. Jakby to był film dokumentalny. Najpierw kamera objęła bruk. Po chwili ogarnęła dwie postacie. Na moment pokazała Halę Dominikańską. Stragany, przekupki. I znowu bohaterów. Dwójka sześćdziesięciolatków, wdowa i wdowiec, Aleksandra i Aleksander, konserwatorka sztuki mgr Piątkowska i konserwator sztuki dr Reschke, gdańszczanka z Wilna i osiadły w Zagłębiu Ruhry gdańszczanin. Kamera nie odstąpi ich już na krok. Jakby autor próbował zrekompensować zimno w niemiecko-polskich stosunkach i raz na zawsze przekonać nas, że właśnie od tej chwili, wraz oddaniem władzy przez reżim PRL-owski, wraz z upadkiem muru berlińskiego, wraz z podpisaniem umowy granicznej, oba kraje są jak kochankowie, to objęci w łóżku, to już ewangelicko-katoliccy małżonkowie, to partnerzy w interesach. Sześćdziesięcioletni kochankowie? Zbliżający się do starości i dopiero teraz konsumujący to, co przez lata nie było dostępne? Niewiele w powieści jest takich zdań jak to, które wypowiada Aleksandra, na przekór legendzie o Wandzie, co nie chciała Niemca. Ona chce Niemca, bardzo go chce, pisząc w liście, że wymłócił ją jak się patrzy i chciałaby jeszcze wiele razy. I tak nieopatrznie, tak erotycznie, nawet seksualnie, Günter Grass pokpiwa ze śmiesznych, zaperzonych, głupich polskich patriotyzmów. Owe bardzo zaściankowe, nieeuropejskie odczucia jeszcze parę razy dostrzeżemy. Do niektórych przyznają się sami Polacy i je wykpiwają, na inne muszą zwracać uwagę Polakom obcy. Napisana bodajże w 1992 roku powieść odważnie, inaczej niż w Polsce wówczas i jeszcze przez wiele lat, ocenia niektóre postacie z głównego politycznego nurtu. Trochę sarkastycznie wypowiada się Grass o Wałęsie, Jaruzelskim, Mazowieckim. Trudno powiedzieć, czy to jego własna ocena, czy też właściwie odczytał mieszczańskie komentarze, zamknięte w czynszowych i spółdzielczych jeszcze kamienicach i blokach przed w większości czarno-białymi lub kolorowymi radzieckimi telewizorami? A może owa ocena pochodzi z wypowiedzi właśnie się tworzącej lewicowej liberalnej inteligencji? Wypowiedzi z pewnością cytowanych w niemieckiej prasie.
Żeby dokumentalnemu podejściu stało się zadość, kamera wędruje po Gdańsku i bliższych lub dalszych okolicach. Ktoś, kto jest w Gdańsku zakochany, kogo Gdańsk fascynuje, kto widzi w nim i jego okolicach piękno, kto rozumie jego kulturę, tę polsko-niemiecko-kaszubską mozaikę, ten będzie chłonął krajobrazy. W samym Gdańsku, gdzie w większej mierze króluje pozłotniczka Aleksandra, zwiedzamy starówkę, przede wszystkim kościoły, szczególnie te, które znajdują się poza turystycznym szlakiem. Ulice otwierają się przed kamerą, która nie zagląda w najdalsze zaułki, ale za to pokazuje, jak w miarę tej kilkunastomiesięcznej wędrówki pod polskimi tabliczkami z nazwami ulic pojawiają się niemieckojęzyczne. Najpierw Piątkowska prowadzi profesora Uniwersytetu Ruhry. Tenże wspomina miejsca i nazywa je przedwojennie. Ona dopowiada, uzupełnia historię tych miejsc. Potem za sprawą ich obojga te miejsca wypełniają się życiem. Życiem inwestycji, biznesu, turystyki. Po prostu kontaktami z Europą. Z kolei brzegi kaszubskich jezior to jakby domena Reschkego, nazywanego przez studentów Kumakiem. Niezbyt to wydumane, ale z drugiej strony jakże literackie! Ten kumak oczywiście. Nigdy bym nie przypuszczał, że jakaś żaba może być symbolem niemiecko-polskiego Gdańska. Ba! Prawie herbem. Tenże kumak łączy w powieści wszystko. Jest zatem symbolem przedwojennych, zdaje się, że z punktu widzenia Aleksandra szczęśliwych czasów. Jego głos wróży powrót Reschkego do Gdańska i zapowiada działanie na rzecz przywrócenia pamięci i związków niemiecko-polskich. To w końcu symbol nierozłączności dzieciństwa ze starością, pomimo historii, która potrafi zniszczyć, wyrugować, rozdzielić na lata… Bo jakże inaczej tłumaczyć wieczór nad kaszubskim jeziorem, gdzie Kumak nagrywa kumacze śpiewy i z wiedzą równą biologom rozprawia o rodzajach kumaków występujących na gdańskich ziemiach? Jak tłumaczyć wysoką postać konserwatora sztuki pochyloną nad wysuszonym trupem kumaka gdzieś na trasie pomiędzy Mikoszewem a Sztutowem? Czym tłumaczyć, jak nie wróżbą właśnie, przeznaczeniem, zapowiedzią, wskazówką, zadumaniem nad dzieciństwem, historią?
Tak to kamera dokumentuje niemiecko-polską miłość, gdańskie ulice, rozjechane kumaki. Pozostawia nam także świadectwo przemian biznesowych z początku lat 90. Jak to okrutnie Grass wymieszał! Tę pamięć, te powroty, tę wchodzącą do Gdańska europejskość. Europa wchodzi do Gdańska przez cmentarze. Niemcy powracają z trumnami. Takie mniej więcej komentarze pojawiają się w polskiej prasie, wśród gdańszczan. A nie tak miało być na początku. Ogarnięci miłością sześćdziesięciolatkowie, ryzykując swoim dotychczasowym wizerunkiem, postanawiają na fali zmian dokonać czynu, zdawałoby się, niemożliwego. To trudno odczytać w powieści. Dokument nie niesie takich emocji. Więc kamera pokazuje poszczególne działania Aleksandry i Aleksandra. Jednego w Niemczech, drugiego w Polsce. Myślę, że Grass nie był w stanie przedstawić tego z punktu widzenia Polski. A z punktu widzenia Niemiec założenie stowarzyszenia, którego celem były pochówki wypędzonych gdańszczan na tzw. cmentarzu niemiecko-polskiego pojednania, wydawało się bardzo proste. Ot, umowa, marki od zainteresowanych, rada nadzorcza i sam cmentarz. Wprawdzie Grass dostrzega drobne problemy już w trakcie prowadzonej działalności, jednakże w równie łatwy sposób jak się pojawiają, tak i znikają. A ja mam wrażenie, że dzieje się to w Niemczech.
Dopiero, gdy uświadamiam sobie, że literacko ta książka jest bezduszna, znajduję w niej ideę. Bo tylko idea jest powodem, dla którego można „Wróżby kumaka” przeczytać. Bezradność Grassa niecierpliwi. Ale nie niecierpliwi aż tak bardzo, gdy znajdujemy Gdańsk w wieloletniej problematyce Europy Wschodniej. Wielki pisarz, bo autor „Blaszanego bębenka” i „Przy obieraniu cebuli”, zdołał tylko znaleźć ideę, nie radząc już sobie z pisarską rzeczywistością. Może to i trochę jak Aleksandra i Aleksander, którzy w obliczu kwintesencji polskości, czyli osobiście do nich kierowanych przez członków rady nadzorczej ataków ekonomicznych i światopoglądowych oraz pod naporem pytań o przeszłość hitlerjugendowską i komunistyczną, opuszczając z rezygnacją głowy i ręce odchodzą… Znajdują ideę, zdawałoby się, że ją realizują, ale tak naprawdę rzeczywistość ich przytłacza. Popatrzmy: Grass porzucił wielkie problemy narodowościowe i zwrócił się ku sobie. Zajął się pisaniem autobiografii. Reschke i Piątkowska też odwrócili się od niemiecko-polskiego pojednania, zamykając się we własnym miłosnym towarzystwie.
Urodziłem się w tym kraju. Mieszkam tu od dziecka. Tutaj pracuję. Wyjazdy za granicę można policzyć na palcach jednej ręki. Na tzw. Zachodzie byłem tylko raz. Więc jak inaczej mogę odbierać to, co pisze Grass, jak tylko jako obywatel Polski? Polski, którą oceniam, czasem wyszydzam, obserwuję… Dlatego dostrzegłem, że autor pokpiwa z zaściankowych zachowań Polaków. Pokpiwa z zaściankowego spojrzenia na Europę, przede wszystkim na Niemcy. Trochę mi wstyd, bo spojrzałem na to właśnie jak Polak. O święta naiwności! Nie zauważyłem, że Grass, ten kolega Reschkego ze szkolnej ławki, jest gdańszczaninem. Nie Polakiem, nie Niemcem. Jest obywatelem Gdańska, Gdańska w Europie, obywatelem Europy. To jest kwintesencja idei pojednania nie z Niemcami, ale z Europą, z kimkolwiek z tej Europy, a nawet ze świata, jeżeli przywołać postać Bengalczyka Chaterjee. Teraz, przypominając sobie kolejne fragmenty powieści, widzę, że Günter Grass szydzi też z Niemców. Z ich obaw przed dzikim polskim krajem, przed zachłannością Polaków na niemieckie marki. Szydzi z niemieckiej rzetelności i praworządności, pod których maską kryje się przede wszystkim chęć zrobienia jak najlepszego, efektywnego biznesu. Jakby autor pozwalał sobie nie szukać różnic między narodami, ale znajdować negatywne cechy łączące je w Gdańsku.
I jeszcze jedno. Erna Brakup. Odnaleziona przez Grassa i opisana jak postać mityczna. Szkoda, że nie ona urosła do rangi bohaterki powieści. W ogóle szkoda, że w tej powieści bliżej Grassowi do trudnego, mało zrozumiałego „Z dziennika ślimaka” niż do genialnego, tworzącego gdańskie mity „Blaszanego bębenka”.

Skip to content