Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy (może to już lata upłynęły?) czytałem książkę, od której nie mogłem się oderwać. Żałowałem, że trzeba już iść spać. Żałowałem, że kończę śniadanie, że kończę obiad, przy których czytałem. Że trzeba zająć się czymś innym. Wiesław Myśliwski napisał powieść, która wywiera ogromne wrażenie na czytelniku. Przewracam kartki bez pośpiechu, a jednak treść w jakiś magiczny sposób umyka zbyt szybko. I nagle zbliżam się ku końcowi. Z ogromnym żalem. Dlaczego tak krótko? Dlaczego to już koniec? W ubiegłym roku przeczytałem mnóstwo recenzji tej powieści. Najpierw śledziłem z uwagą, jakie utwory są nominowane do Nike, potem, kto wygrał. Ale recenzje nie wywarły na mnie wielkiego wrażenia. Nie zachęciły mnie do czytania. Bałem się monologu. W dodatku metafizycznego. Cóż za zachęta! Wręcz przeciwnie. To odstręcza. Nie warto. Wyobrażałem sobie, że to musi być wyjątkowo nudna pozycja. Jakże to! Bez dialogów? Pewnie autor nurza się w opisach przyrody, krajobrazów, psychologii postaci. Pisze o własnych wrażeniach. To nie może być ciekawe. Jednak kupiłem. Ciekawość zwyciężyła. Czym się zasugerowałem? No cóż, oczywiście nagrodą Nike.
Uważam, że jest to wyjątkowa literatura. Jedna z najlepszych polskich książek ostatnich lat! Książka tragiczna i niezwykle mądra.
Wiesław Myśliwski posłużył się bardzo ciekawą formułą opowieści przy łuskaniu fasoli; opowiedzianej przypadkowemu, nieznajomemu człowiekowi. Aczkolwiek każda inna rama dla wspomnień narratora byłaby pewnie równie ciekawa. Każda magiczna rama… Chodzi o wspomnienia. A one dotyczą wielu, wielu lat. Ogarniają Polskę od drugiej wojny światowej, przez pierwsze powojenne lata, stalinizm, PRL. Dotyczą wielkich społecznych i politycznych wydarzeń, ukrytych między wierszami, ale także drobnych zdarzeń, które pokazują tragizm i traumę. Myśliwski z wielkim nasyceniem emocjonalnym, przynajmniej ja tak to odbieram, opisuje, jakie piętno wojna i stalinizm wywarły na ludziach. W jaki sposób zostali naznaczeni i jaki to miało wpływ na ich życie. Jak zwichrowało ich uczucia, stosunek do innych ludzi, do świata. Także, jak PRL zmiótł wszystko, co było przed wojną. Może autor bardziej się skupia na tragediach ludzi zwyczajnych niż na aspekcie społeczno-politycznym, ale pasuje to do formuły powieści, która wynika z punktu widzenia właśnie zwyczajnego, nawet prostego mężczyzny, szarego bohatera tamtych czasów. Z jego ust płyną zwyczajne słowa, bez podniecenia, ale z jakimś emocjonalnym akcentem, którego podstaw nie potrafię uchwycić. Może odbieram to tak, bo jako czytelnik, który jedynie trochę pamięta stan wojenny, czasy te znam jedynie właśnie z książek, opowieści rodzinnych czy rocznicowych wspomnień w prasie. Może taki był cel Myśliwskiego?
Narrator nie jest przywiązany w swojej opowieści do ciągłości czasu. Obierając fasolę w towarzystwie mężczyzny, który przyszedł do niego trochę fasoli kupić, przypomina sobie poszczególne fragmenty życia. Jedne odchodzą, inne przychodzą. Poszczególne części opowieści obijają się o siebie, wydarzenia jednego fragmentu kojarzą się z innym fragmentem.
Zamknijmy oczy i wyobraźmy sobie mały domek, prawie stróżówkę. Pewnie półmrok. Psy śpią obok, ich senne pomruki, warknięcia wprowadzają nastrój spokoju. Brak odgłosów cywilizacji. W pobliżu szumią drzewa, gdzieś niedaleko o brzegi obijają się fale. Nikomu donikąd się nie śpieszy. Siedzimy naprzeciwko siebie. Może napijemy się herbaty? Przychodzą do głowy, cisną się na usta jakieś wspomnienia, skojarzenia… Nasz słuchacz kogoś nam przypomina. Jego rysy twarzy, może oczy, może fragmenty ubrania. Czasem podnosimy wzrok znad fasoli. Pada na wielekroć, codziennie oglądane pomieszczenie. W towarzystwie tego obcego, ale już nieobcego towarzysza, którego ręce zabrudziły łuski fasoli, jakieś szczegóły otoczenia przypominają nam nasze życie. Wydobywają z pamięci obszary dotąd niewydobyte, dotąd nieopowiedziane. A że były dotychczas ukryte, a że nie stać nas już na podniecanie się własnymi wspomnieniami, snujemy baśń. Jak to możliwe, że jest tyle magii w zwyczajnych słowach? To towarzystwo lasu? Może ten uspokajający szum wody? Czy Myśliwski świadomie wybrał dla swojej opowieści takie magiczne otoczenie? Przypomnijmy sobie, kiedy najlepiej było bajać? Ach, właśnie! Okoliczności! Jak nazwać tę magię? Może iskierki ochoczo skaczące w kominku? Może ciepły piec? Może ciepłym koc i ogromny fotel? Może śnieg za ozdobionym mrozem oknem? Może ganek wiejskiego domu, a wokoło cykające świerszcze? Tak, okoliczności, otoczenie! Myśliwski podszedł nas od strony dzieciństwa! Dorzucił las, wodę, przygodnego słuchacza. I baje. Ale to nie łagodna bajka z pięknym morałem. To koszmar wojny, lat powojennych. Tyle że ten koszmar wcale nie musi być wydobyty na światło dziennie. Ile z tego zrozumiemy, zależy tylko od nas. Jak w bajce…
Zwróćmy uwagę na dwa fragmenty. Moim zdaniem obrazujące właśnie styl autora. Zwyczajne wspomnienie. Zwyczajny monolog. Ale ile ukrytych tragedii, ile ukrytych znaczeń! Pierwszy opowiada o ukrywaniu się bohatera w dole na kartofle, czymś na kształt lepianki, po tym, jak matka wysłała go po koszyk kartofli: „Byłem już prawie pod drzwiczkami, został mi ostatni schodek, gdy nagle usłyszałem strzały. Przywarłem okiem do szpary w drzwiczkach i zobaczyłem żołnierzy, biegali, krzyczeli, oblewali z kanistrów dom, stodołę, chlewy. (…) przykuliłem się aż do kolan, przymknąłem oczy, przycisnąłem dłońmi uszy i tak siedziałem, nie słysząc, nie widząc. (…) Wyobraża pan sobie, zasnąłem. (…) No, a gdy się potem zbudziłem, śnieg już wszystko przysypał. (…) Nagle śnieg u góry zachrzęścił, zaskrzypiały drzwiczki i smuga światła wpadła aż na dno. Nie było mnie w niej widać, bo, jak powiedziałem, siedziałem pod bokiem na grąbie kartofli. (…) W pierwszej chwili pomyślałem, czyżby Jagoda, Leonka? Też miały dziewczęce głosy. (…) I nie było rady, musiałem okazać się żywy”. Ile tragedii dla dziecka, w ogóle tragedii wojennej, rodzinnego koszmaru można wysnuć z tych zwyczajnych słów, niedopowiedzeń… Kolejny fragment to scena ze sklepu kapelusznika, według mnie fenomenalna, wielka, która opisuje słowami przedwojennego sprzedawcy kapeluszy, obecnie upaństwowionego, zmiany wprowadzone przez stalinizm: „Tylko że to nie jest sklep. A już na pewno nie z kapeluszami. Przed wojną miałem sklep z kapeluszami. O, gdyby pan tak przyszedł do mnie przed wojną… (…) Kapelusz, o, jest, co jest, a klientów też już nie ma. Wszyscyśmy lud pracujący miast i wsi. A już brązowe, pilśniowe, nie pamiętam, kiedy były. (…) Co dzisiaj wiadomo? Że słońce jutro wstanie, to jeszcze wiadomo. (…) A dzisiaj przemysł ciężki jest na pierwszym miejscu, kapelusze produkcja uboczna. (…) Sklep państwowy, a ja własny towar sprzedaję. I to przedwojenny. Niechby tak odkryła to kontrola. Na szczęście nie mają tu co kontrolować. Zwykle każą tylko protokół podpisać, że kontrola się odbyła, stan taki a taki, uchybień nie stwierdzono. (…) Mimo że jeszcze przed tamtą wojną, będąc mniej więcej w pańskim wieku, pracowałem jako subiekt w sklepie z kapeluszami. Od kapeluszy, żeby tak powiedzieć, zaczynałem życie i na kapeluszach kończę. W tym dwie wojny światowe. Wydawać by się więc mogło, że co do kapeluszy, wiem wszystko. Otóż okazało się, że nie wiem. I niech pan mi uwierzy, młody człowieku, tę mądrą lekcję niewiedzy zacząłem pobierać dopiero, kiedy mi sklep upaństwowili. Zostałem w ten sposób ukarany, iż śmiałem uwierzyć, że wiem”. Przejmujące, nieprawdaż? Tym bardziej, że w tym długim monologu kapelusznika, którego nie sposób zacytować w całości, opowiada on o sztuce sprzedaży kapeluszy, sztuce noszenia, wkładania, zakładania, kłaniania się, rozpoznawania charakteru i zawodu ludzi po noszonych kapeluszach. A konkluzją jest okaleczenie tej sztuki przez nowy ustrój.
Ludzi, których na swojej drodze spotyka narrator, okaleczonych przez wojnę i komunizm, będzie mnóstwo. Starych i młodych, kobiet i mężczyzn, dorosłych i młodzieńców, pamiętających lata przedwojenne i urodzonych w czasie wojny lub tuż przed. Wszyscy z piętnem. Wszyscy rozdygotani. Wiesław Myśliwski dotyka wszystkiego. Ale tylko dotyka. Z ogromną delikatnością z jednej strony, a z drugiej z naciskiem, wskazuje na najważniejsze problemy tamtych czasów. Przemyka się swoją opowieścią po spaleniu w czasie wojny wsi, oglądanym oczami dziecka przez szparę w drzwiach lepianki. Snuje baśń o nieszczęśliwej a pięknej partyzanckiej sanitariuszce – dziewczynie kąpiącej się samotnie w leśnych stawach i rzekach, podglądanej wygłodniałymi oczami leśnych żołnierzy. Nie ocenia nieszczęśliwych, złych, zbuntowanych adeptów nowego ustroju – powojennych sierot – wychowywanych i przyuczanych do zawodu przez komunizm. Co nam na każdym kroku Myśliwski sugeruje? Czy nachalnie wkłada do głowy po prostu opowieść o tragediach, braku miłości i jej potrzebie? Czy płacze nad upadkiem ludzkich związków? Kogo oskarża? Wojnę? Świat? Ludzi? Boga?! Polskę wreszcie? Nagle okazuje się, że zgodnie z rytmem baśni bohater ma talent. Właśnie, do przetrwania w tym okrutnym świecie potrzebny jest talent. Narrator jest muzykiem. Talent objawia się jeszcze we wczesnym dzieciństwie za sprawą stryja (też postaci tragicznej) i darowanych organek. Ale ile takich talentów zatracono? Na szczęście talent muzyczny to zdolność do przetrwania. W baśni bohater dostałby od wróżki jakiś magiczny przedmiot. Ale, tak czy inaczej, ten prawie baśniowy atrybut pomaga mu przetrwać kolejne przemiany losu, związane z budową Polski Ludowej. Niby normalny obraz – zakład produkcyjny, budowa, baraki, wódka i karty nocami. Ale, jak w baśni, wyłaniają się magiczne postacie. Magazynier okazuje się wielkim muzykiem, który obdarowuje naszego bohatera czymś przez niego wymarzonym, spawacz to niedoszły ksiądz, pełna uroku, świergocząca jak skowronek panna Basia – później snuje się po fabrycznym krajobrazie jako upiór miłości, gospodyni – nienasycona w erotyce, spragniona męskich ramion. Tacy właśnie ludzie towarzyszą narratorowi w wywiązywaniu się z kolejnych planów produkcyjnych. Talent muzyczny prowadzi go przed oblicza partyjnych bonzów, ukrytych za karnawałowymi maskami. Następnie kieruje jego kroki za granicę, gdzie spotyka bardzo tajemniczego pana Roberta. I z nim wiąże losy bohatera, który jakby obszedł całą Ziemię dookoła – wraca w miejsce, z którego wyszedł.
Ale to nie koniec. Baśń przynosi coś jeszcze. Powracający bohater jest kimś absolutnie innym niż ludzie go otaczający. Zmieniła go przeszłość? Zwróćmy uwagę, co mówi o otoczeniu, jak stara się dokładnie wywiązywać ze swoich obowiązków, jak traktuje zwierzęta, ludzi, jak reaguje na krzywdę.
Uroczo bajarz przerywa kolejne opowieści, potem do nich wraca. Opowiada o lesie, bliskich mu psach, świni traktowanej jak członek rodziny, rzece… Ale, jak to w baśni, potrafi autor nadać narracji tajemniczości. Choćby niezwykle magiczne kawiarniane spotkanie. Wyobraźmy sobie: obcy sobie ludzie spotykają się na obczyźnie na ulicy; wydają się sobie znajomi i idą razem na kawę; baśń powinna przynieść konsekwencje tego niezwykłego spotkania, a tu nic z tego; autor dalej snuje opowieść, dając możliwość poznania kolejnych losów zwyczajnych-niezwyczajnych ludzi. A może właśnie w tym jest magia? W zwyczajnych losach? Albo spotkanie uzdrowiskowe. Równie dziwne, zagmatwane…
W opowieściach o lesie, rzece, wsi Myśliwski daje swemu bohaterowi rys człowieka niezwykle mądrego mądrością ludową. Obrazuje to jeden z moich ulubionych fragmentów: „Ale miód pan chyba lubi? To dam panu słoik w prezencie. (…) Mam swój, nie kupowany. Tu, z brzegu lasu, może widział pan, stoi kilka uli, to moje. Z tych kilku, jeśli rok jest miodny, zbiorę nieraz miodu a miodu. (…) Z paru lat mam miód, taki wystany najlepszy. (…) Dzieci powinny jeść miód. Najlepiej jednak miód pić. Jak? Łyżeczkę od herbaty miodu zalewa pan rano pół szklanką lekko ciepłej wody. I niech tak stoi do następnego rana. Wciska pan połówkę czy ćwiartkę cytryny, zamieszać i wypić na czczo, co najmniej pół godziny przed śniadaniem. Jeśli za zimne, dolać ciut gorącej wody. Samo zdrowie. Na serce, na reumatyzm. Miód na wszystko jest dobry. Nie będą pana przeziębienia łapać. (…) A jaki pan woli, wrzosowy czy spadziowy? Spadziowy iglasty, nie liściasty, aż czarny i znacznie lepszy. (…) Ja najbardziej lubię gryczany”. Próbowaliście? Ja od przeczytania tego fragmentu tak robię. A najbardziej lubię spadziowy.