Twórczość Karola Maya znam od dzieciństwa. Ale tylko te pozycje, które dotyczą Dzikiego Zachodu. Prawie za świętość uważam „Winnetou”, „Old Surehanda” i „Skarb w Srebrnym Jeziorze”. Nie znam tych jego powieści, których akcja toczy się na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce. Chciałem być silny jak Old Shatterhand, tak prawy, rozumny, dzielny i opanowany, jak on. Ba! Wszystkowiedzący. Tak skradać się na koniuszkach palców i tak trafiać z 25-strzałowego sztucera Henry’ego. Chciałem tak samo wodzić za nos swoich wrogów – głupich, wrednych, pijanych, pożądających złota, władzy i mordu. Chciałem stać w cieniu, udawać greenhorna, żeby śmiali się ze mnie, że nie umiem jeździć konno, nie umiem strzelać. Chciałem mieć takiego brata jak Winnetou. Chciałem galopować na ogierze wyszkolonym w obozie Apaczów Mescalero i podziwiać obok siebie falujące na wietrze włosy Old Wabble’a, Old Surehanda, Winnetou. Chciałem otrzymywać wyrazy uznania od Ciotki Droll, Hobble-Franka, Dicka Stone’a, Sama Hawkensa, Old Firehanda, Apanaczki i innych. Chciałem…
Karolu Mayu, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego napisałeś „Spadkobierców Winnetou”? Żonaty Old Shatterhand trzydzieści lat później… Old Shatterhand vel Karol May vel Mr Burton, o którym piszesz: „- Ma on za sobą siedemdziesiąt bez mała ciężkich zim”. Ale pod Twoim piórem nie zmienił się fizycznie. Strzał ma świetny jak dawniej, wzrok orli, słuch skradającego się nocą drapieżnika, dosiada konia jak za czasów preriowych galopad! I ten bystry umysł! Czyżby starość nie odcisnęła na nim żadnego piętna? Nadal opanowany. Szachista wyprzedzający swoich przeciwników o kilkanaście ruchów. Jak zwykle przegrywają z nim z powodu bystrości jego umysłu. Pytasz zatem, o co mi chodzi?
Chodzi mi o to, że Karol May pożegnał Dziki Zachód. Rozmawiając ze swoją żoną Klarą, nazywaną pieszczotliwie Serduszkiem, Old Shatterhand mówi o Zachodzie, który przestał być dziki. Może stąd właśnie brak tych galopad, skradania się nocą pod wrogie obozowiska, uwalniania jeńców z indiańskich wiosek, grzmocenia pięścią białych awanturników w celu ich ogłuszenia jedynie, a nie zabicia, niezwykle celnych strzałów – także nie, żeby zabić, a dla obezwładnienia lub dania nauczki. Smutno mi, bo Karol May stworzył na podstawie rzeczywistego świat bardzo swoisty, niezbyt prawdziwy, ale urzekająco piękny, z wielobarwnymi postaciami, pięknymi i oryginalnymi imionami czy przydomkami, prześlicznymi i niebezpiecznymi krajobrazami, jak Srebrne Jezioro, Liano Estacado, albo dolina Rio Pecos z pueblem Mescalero. W jego świecie, nie! w moim, wszystko na pozór było trudne, ciężkie. Ale tylko na pozór, bo naprawdę złymi byli ci źli, a szlachetnymi – dobrzy. Granica była jasna i prosta. Jak myśl Old Shatterhanda albo dobroć Winnetou. I chyba May przemyślawszy swoją twórczość chciał postawić „Spadkobiercami Winnetou” jakąś pieczęć, a może ukoronować niknący Dziki Zachód. Może nie chciał zostawiać swoich czytelników bez zakończenia. I stąd ta książka, anonsowana na okładce jako czwarty tom „Winnetou”. Pamiętam, jak mi było szalenie smutno, gdy zginął Winnetou. Koszmar zbrodni Santera nie na długo jednak rozdzierał moje serce. Przecież od razu odkryto przede mną kolejne powieści Maya, których akcja dzieje się tak jakoś między końcem pierwszego a początkiem trzeciego tomu „Winnetou”. Dziwna to konstrukcja, ale dająca możliwość ponownego spotkania z najszlachetniejszym z Indian! Sądziłem, że podobnie będzie ze „Spadkobiercami Winnetou”. Skąd ta bezrozumność i naiwność? Przecież sam tytuł już wskazuje na coś całkiem przeciwnego. To musi być ukoronowanie historii Dzikiego Zachodu, przygód niezwykłych oryginałów.
Ale przesadziłeś, Mój Drogi, Ukochany Autorze! Już nie jestem dzieckiem, które chłonęło kolejne przygody na stronach „Winnetou”, podniecało się fantastycznymi tajemnicami „Skarbu w Srebrnym Jeziorze”, którymi zapełniłeś pierwsze strony tej książki, albo z wypiekami na policzkach śledziło zagmatwane życiorysy Old Surehanda i Apanaczki. Dla kogo napisałeś „Spadkobierców Winnetou”? Dla dziesięciolatka jest tam zbyt mało przygód. Czy wciągną go mozolne tępo akcji i podstarzałe postacie z poprzednich powieści? Czy zainteresuje misternie upleciona historia „indiańskiej cywilizacji” Ameryki Północnej? Czy dotrze do finału, który jest po prostu nudny, a w Twoim zamyśle miał być optymistycznym acz nieprawdopodobnym ukoronowaniem schyłku Dzikiego Zachodu? Czy zniesie równie nudny początek skonstruowany z listów, które Ty, Karol May, niby Old Shatterhand, otrzymałeś od swoich przyjaciół i wrogów z Ameryki? Listów, które po kilkudziesięciu latach stały się powodem do wychylenia głowy z ciepłego niemieckiego rodzinnego gniazdka i zaciągnięcia żony na prerie i w góry Ameryki? A czym jest dla dojrzałego czytelnika, który wychował się na przygodach Old Shatterhanda? Bajką, która została napisana na siłę. Która mogłaby mieć przesłanie, gdybyś pozwolił pojawić się niezapomnianym przeze mnie przyjaciołom Mr Shatterhanda. A tak zmuszasz mnie do szukania analogii, porównań, które nie wychodzą na korzyść tej powieści. Odłożę ją teraz na półkę. Ale zaręczam, że w chwilach smutnych to nie do niej będę wracał…
A jednak styl się nie zmienił. Autor przemyślał pewnie swoją twórczość i po podróży do Ameryki Północnej postanowił jeszcze raz pobudzić do działania swego największego bohatera. Niestety, z letargu wybudza go nie samego, lecz z żoną, która zajmuje miejsce u boku Shatterhanda zamiast soczystych, oryginalnych postaci typu Sama Hawkensa. Tajemnica listów z początkowych stron książki nie jest intrygująca. Ma się wrażenie, że jest skonstruowana na siłę i „nie trzyma się kupy”. Dlatego też przez całą powieść autor coś do niej dopowiada. Jakby nie przemyślał jej przed rozpoczęciem pisania, a tworzył ją na bieżąco. Bez owijania w bawełnę, już nie sugeruje, ale absolutnie potwierdza, że to on jest Old Shatterhandem, Karolem Mayem, autorem opowieści czy też raczej wspomnień o swoich przygodach: „Opisałem tego konia w pierwszym tomie »Old Surehand«”, czy: „- Pan się nazywa Old Shatterhand, sir? (…) – Dokąd pan idzie, mister May? (…) – Jestem wydawcą. Znam pańskiego »Winnetou«…”. Z dawnymi bohaterami rozprawia się będąc już w Ameryce, nie pozostawiając złudzeń czytelnikowi, że spotkamy któregoś z nich: „Old Firehand, na przykład, dawno już spoczął na cmentarzu w Saint Louis. (…) Ciotka Droll w kilka miesięcy po wydarzeniach opisanych w »Królu Nafty» zginął od kuli mordercy, którego tropem szedł wiedziony swoim niezawodnym zmysłem. (…) Wiem na przykład, że Gruby Jemmy – obecnie Jacob Pfefferkorn – dożywa spokojnie swych dni nad Jeziorem Ontario. Wiem, że Hobble-Frank, jako starzejący się emeryt wspomina w zaciszu domowym swego przyjaciela Drolla (…)”. Ze względu na konstrukcję fabuły pozostawia przy życiu i nawet wplata w akcję postacie Old Surehanda i Apanaczki, ale nie daje im wielu możliwości występowania na scenie. Są tutaj raczej statystami potrzebnymi dla filozoficzno-wymądrzających się wypowiedzi Old Shatterhanda i przykładem tego, że niestety nie wszyscy zmieniają się na lepsze. Rozumiem autora. Chciał zasugerować, że również dawni bohaterowie Dzikiego Zachodu porzucili dla pieniędzy i innej chwały niż kiedyś – ideały westmana. Oczywiście na koniec zostają zrehabilitowani. Ale i tak są zaskoczeniem dla czytelnika. Przecież należeli po pierwsze,do bardzo pozytywnych postaci dwóch tomów „Old Surehanda”, a po drugie, byli ofiarami zawikłanych i okrutnych losów Dzikiego Zachodu! Pojawiają się nowe postacie, ale stworzone bez autorskiej fantazji tak kiedyś cenionej przeze mnie. A zatem powołuje Karol May do życia niejakiego Tatella-Satę, „»strażnika wielkiej wiedzy medycznej« (…). Imię Tatella-Sata w języku Indian Tao oznacza dosłownie »Tysiąc Słońc«, w tym wypadku jednak tłumaczy się jako »Tysiąc Lat«”. Przypomnijcie sobie, Drodzy Czytelnicy, nieodżałowanego, ważnego dla opowieści o Winnetou Kleki-Petrę! Porównajcie obie postacie. Stąd można wysnuć pewne wnioski, jak ewoluowała proza Maya, jak zmienił swój stosunek do indiańskiej Ameryki. Warto ponadto zapamiętać owo tłumaczenie – „Tysiąc Lat” i nazwę plemienia – Tao. Świadczy to o wejściu autora na ścieżki mistyczne, co ujawnia się w całej okazałości w tej książce. Ale jeszcze przez chwilę pozostańmy przy postaciach. A Karolowi Mayowi bardzo ciężko przychodzi tworzenie postaci, nadawanie im imion. Synowie Old Surehanda i Apanaczki nazywają się Young Surehand i Young Apanaczka. Tajemniczy dwaj Indianie, jako żywo skopiowani Niedźwiedzie ze „Skarbu w Srebrnym Jeziorze”, mają imiona Athabaska i Algongka. Na siłę próbuję sobie wmówić, że May chciał użyć metafory dla stworzenia więzi pomiędzy wszystkimi rdzennymi narodami Ameryki Północnej i posłużył się nazwami dwóch spośród największych indiańskich rodzin językowych. Ale i tak brzmi to bardzo infantylnie. Mamy niejakiego Maxa Pappermanna – „niegdyś doskonały myśliwy”. Może ktoś z czytelników przypomina go sobie. Ja nie. Nie jest to w każdym razie znana lub ważna postać z poprzednich powieści Maya, typu Sama Hawkensa. Może zamiarem autora było stworzenie postaci podobnej do dawnych oryginalnych westmanów, ale raczej wyszło żałośnie. Max jest wątpliwie śmieszny, nieporadny. I przesadnie chrześcijański w swoim odwoływaniu się co rusz do pomocy Boskiej i dziękującej za Boską opiekę. Niewątpliwie ciekawe jest rozegranie ponownie pojedynku znanego z pierwszego tomu „Winnetou”. Pamiętacie Tanguę, wodza Kiowów? Pozwolę sobie na krótkie przypomnienie pojedynku sprzed 30 lat: „Kiedy przystąpiłem do Tanguy, leżał jęcząc na ziemi. Winnetou klęczał już przy nim i badał ranę. Spostrzegłszy, że się zbliżam, rzekł: – Kula poszła zupełnie tak, jak przepowiedział mój biały brat; oba kolana strzaskane. Tangua już nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rumaki innych szczepów. Raniony, ujrzawszy mnie, obsypał mnie całym gradem przezwisk. Huknąłem na niego tak, że zamilkł na chwilę, i rzekłem: – Przestrzegłem cię, lecz ty nie usłuchałeś. Sam jesteś temu winien”. Spotykamy zatem tego „skrzywdzonego”, wściekłego Tanguę, tym razem na czele wielkiej opozycji, pałającego chęcią zemsty po kilkudziesięciu latach. Karol May nie odmówił sobie przyjemności ponownego postawienia tych dwóch bohaterów naprzeciwko siebie. Nie uzdrowił wodza Kiowów fizycznie, ale jednak doprowadził do pojedynku. Jego wynik, oczywiście, jest przesądzony. Jednakże jest i pewna niespodzianka. Odegra w niej niebagatelną rolę Pida.
Ciągoty autora do pseudo-etnograficznej retoryki były znane z poprzednich powieści. Tutaj także mamy długie wypowiedzi, w których Old Shatterhand tłumaczy swoim czytelnikom kulturę Indian Północnoamerykańskich. Choćby przy okazji przedstawiania postaci Tatella-Saty, gdy rozwodzi się na temat medicine-manów. Przypomina mi to trochę rozważania o „lekach”.
Ale to nie razi aż tak bardzo, bo do tego czytelnik Maya jest przyzwyczajony. Tutaj autor uderza w tony o wiele poważniejsze. To mistycyzm. Ni z tego, ni z owego May przewraca do góry nogami naukę i ostatnie 30-40 tysięcy lat, kiedy z Azji na tereny obu Ameryk przybyli przodkowie dzisiejszych Indian, zamienia w ciąg chwały zaginionych cywilizacji, równej mitowi Atlantydy. Wiem, wiem. Karol May był marzycielem. Marzył mu się, w osobie Winnetou przede wszystkim, szlachetny i honorowy Indianin. Marzył mu się indiański naród zjednoczony pod sprawiedliwym berłem i chrześcijańskimi wartościami. I owe marzenia próbuje właśnie w tej powieści urzeczywistnić. Posługuje się symboliką imienia Winnetou, dając tym najmądrzejszym i najszlachetniejszym z Indian i oczywiście Old Shatterhandowi możliwość zmiany historii. Z jednej strony śmiesznie to brzmi, bo wiemy przecież, jak wyglądało życie rdzennych Amerykanów na początku dwudziestego wieku. Z drugiej strony, po zastanowieniu, uznaję, że może i May w swoich marzeniach wyprzedził trochę czasy. Wiemy o odzyskanych prawach, majątkach, wzorcowo prowadzonych przedsiębiorstwach, organizacjach, kongresach, których nazw nie jestem teraz w stanie dokładnie zacytować, a które roztaczają opiekę na tymi, którzy nie zdołali się podnieść przez kilkadziesiąt lat, które występują na drodze demokratycznej w obronie praw Indian i tak dalej, i tak dalej. Ale razi, razi strasznie ten mistycyzm. Odnoszę niejasne wrażenie, że Karol May trochę kopiował Hermana Hessego. Ale jakże nieudolnie. Próby przeniesienia filozofii Wschodu do Ameryki, mieszanie czy tworzenie historii w powieści przygodowej, nawet przyjmując, że w dobrej wierze, dla dobrego celu, to literacka klęska.
Na szczęście nie tylko o tym traktują „Spadkobiercy Winnetou”. Czytelnicy Maya przypominają sobie zapewne najgorszego z najgorszych, a wspomnianego już przeze mnie wyżej, Santera – zabójcę Inczu-Czuny i Nszo-Czi, najwspanialszych z Apaczów Mescalero. Więcej nie chcę pisać. Jedynie to, że nawiązanie do tajemnicy,która pojawiła się właściwie już w pierwszym tomie „Winnetou”, mamy zaraz na początku tej książki: „Spojrzałem na wizytówkę. Nie było na niej nic poza nazwiskiem – »Hariman F. Enters«”. To też książka o odkupieniu win. A o tym Karol May pisze w sposób bardzo ładny i bardzo ważny!