siddhartha-cover1Lubię tę książkę. Lubię ją w taki prawie infantylny sposób. Tak młodzieżowo. Prawie infantylnie, bo wspomnienie o niej jest dalekie, przywołujące zamglone obrazy sprzed lat. Obrazy, które mogą już teraz nie mieć zbyt dużo wspólnego z rzeczywistością. Z jednej strony są związane z siedzeniem na socrealistycznym fotelu, z podkulonymi nogami, z łokciem opartym o jedną z poręczy, w mieszkaniu bez komputera, CD, telewizora z pilotem… Jedynie cicho gra „Trójka”. Z drugiej, z całym tym szaleństwem, gdy wydaje się, że nastolatek jest już dorosły, a przecież jest jedynie głupi. Tylko te książki… Tak, tylko te książki mogły być jakimś światełkiem w tunelu lokalnego piwa, ciepłej wódki, straconych miłości, trzaskania drzwiami… Jak na ironię to także „Siddhartha”. Hermann Hesse! Skąd go wtedy wytrzasnąłem? Na pewno nie za podpowiedzią kogoś z dorosłych! Najbliżsi takich rzeczy nie czytywali. Najbliżsi, ale dalsi, prędzej kazali powtarzać łacińskie deklinacje. Koledzy? Przy wódce kłóciliśmy się o wyższość chrześcijaństwa nad buddyzmem, ale nie rozprawialiśmy o Hessem! Więc skąd? Może się to wydać niektórym dziwne, pewnie nawet obrazoburcze, ale jeśli istnieje jakiś kanon lektury hippisowskiej, to „Siddhartha” zajmuje w nim jedno z czołowych miejsc. No tak, zastanówmy się głębiej, powiążmy to z zainteresowaniami beatnikowskiej młodzieży buddyzmem, Wschodem, pielgrzymkami hippisów do Indii. A i sam Hermann Hesse to przecież autor „Gry szklanych paciorków” i „Wilka stepowego” – lektur odkrytych dla hippisowskiej młodzieży poszukującej zwady z cywilizacją burżujów.
Zatem poszukiwało się siebie gdzieś tam na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Poszukiwało, ale jakoś mało skutecznie, bo zamiast wyprawy pod Himalaje czy medytacji w lotosie według Iyengara, zapuszczało się tylko włosy, a tzw. własne poglądy były jedynie mało zrozumiałym dla starszych bełkotem.
„Siddhartha” to świat, który emanował wtedy spokojem, łagodnością, których nie było tutaj, na miejscu, oraz czymś, co nadal jest trudne do zidentyfikowania – mianowicie pragnieniem, żeby bajka stała się rzeczywistością, żeby jej sfera była dostępna na wyciągnięcie ręki, nierealna, ale realna! Czyżby kłaniała się „Alicja w Krainie Czarów”? Czy to była tęsknota? Czy pragnienie ucieczki? Czy było tak źle? Czy może chodziło o normalne młodzieżowe niedostosowanie? Nie jestem w stanie ocenić i dokładnie, na zimno wyartykułować ówczesnych wrażeń z lektury. A wrażenia dzisiejsze? Czy się udało, ocenicie Państwo sami.
Przypadek, dziwny los, który czasem nas dotyka niespodziewanie, sprawił, że pomimo tego, iż „Siddhartha” obok innych pozycji Hessego stoi od lat na półce i towarzyszy mi cierpliwie przy wszystkich przeprowadzkach, wrócił do mnie akurat teraz, gdy do przeczytania czeka wiele innych, niepoznanych dotychczas, książek. Wrócił, jednak w trochę innej, powiedzmy, że nowoczesnej, postaci. Ale o tym w ostatnim zdaniu tego tekstu.
„Siddhartha” wrócił z całym swoim spokojem i łagodnością wypowiedzi bohaterów: Siddharthy, Gowindy czy Wasudewy, którzy z racji swoich charakterów i postaw wypowiadają się właśnie w takim tonie. Owe wypowiedzi to jakby kwintesencja strzępów wiadomości o Wschodzie, które dochodzą do nas, Europejczyków, od lat: szukanie wyzwolenia z samsary, święta głoska OM, buddyjskie koany. To wszystko znamy, a przynajmniej coś tam słyszeliśmy. W „Siddharcie” Hesse buduje obraz buddyjskich Indii bez nadmiaru terminologii religijnej. A przecież mógł to zrobić. Mógł zarzucić czytelnika „technicznym” słownictwem, tylko że wówczas jaki miałoby to cel? Wciągnęłoby czytelnika? Uwiodło, tak jak uwodzą w dalszym ciągu słowa napisane przed prawie stu laty? Słowa powieści, którą w podtytule, a następnie w, ujmijmy to w ten sposób, prologu do części pierwszej, Hesse nazywa „poematem indyjskim”. Ową część pierwszą dedykuje „drogiemu, czcigodnemu Przyjacielowi” Romainowi Rollandowi, pisarzowi, pacyfiście, obrońcy praw człowieka w ramach współpracy między narodami Europy (drugą część dedykuje swojemu kuzynowi Wilhelmowi Gundertowi), tłumacząc, że pisał ją już w 1914 roku.
Dlaczego autor nazwał „Siddharthę” poematem indyjskim? Nie jest to przecież utwór poetycki o okazałych rozmiarach. To bardzo krótka powieść, napisana w 12 rozdziałach, licząca w przekładzie polskim około 120 stron. Oczywiście można przyznać, że jest to poemat napisany prozą, niepoddany rygorom sztuki wierszowanej, ale refleksyjny i nacechowany wypowiedziami poetyckimi. Być może Hesse był wówczas pod wpływem starożytnej literatury indyjskiej, a szerzej – fascynacji kulturą Dalekiego Wschodu, po podróży na Wschód, którą odbył w 1911 roku? Dlatego powieści nadał taki, a nie inny podtytuł. Być może wzorował się trochę na poemacie o życiu Siddharthy-Buddy, luźno swój utwór w warstwie narracyjnej na nim opierając, a raczej biorąc za podstawy swojej powieści opisane w nim życie Gautamy.
Wydaje mi się, że Hesse z całą literacką perfidią nadał swojemu bohaterowi imię Siddharthy. Pewnie już w pierwszej połowie ubiegłego wieku każdy szanujący się czytelnik interesujący się historią religii, Wschodem czy buddyzmem wiedział, że to imię indyjskiego księcia z klanu Siakjów, który około 500 lat przed Chrystusem doznał Oświecenia, wyrywając się z zaklętego kręgu narodzin i śmierci. Czy to metafora skierowana do ówczesnego społeczeństwa nakierowanego na zdobywanie kapitału i dążącego do wojny? Być może. A może też to wielka pisarska wizja autora, który przewidział kierunek rozwoju cywilizacji i widząc jej niedaleki duchowy upadek postanowił przypomnieć Europie o innych drogach prowadzących do rozwoju człowieka? W każdym razie wprowadzając do utworu wątki poetyckie i baśniowe stworzył niewielką objętościowo, ale wielką w przesłaniu powieść, zawierającą nauki dla współczesnego autorowi czytelnika, ale aktualną i w XXI wieku.
Mógłby czytelnik powiedzieć, cóż za nudna powieść! Cóż za nużące filozoficzne wywody! Nie, i jeszcze raz nie! Spróbujmy zrozumieć wschodni spokój i łagodność, dając się ponieść atmosferze bambusowych gajów, mijając pośród nich mnichów w pomarańczowych szatach. Przypomnijmy sobie czytane w dzieciństwie baśnie. Przypomnijmy sobie z trudem rozumiane wówczas metafory, przenośnie, morały. Co do nich prowadziło? Dlaczego bajka potrafiła nas wciągnąć? Czytelnik „Siddharthy” powinien zadać sobie takie pytania, bo konstrukcja utworu przypomina bajkę. Bajkę wschodnią. Hesse każe swojemu bohaterowi – młodemu adeptowi braminizmu – tak jak Siddhartha-Budda wyruszyć w drogę, którą znaczą rozstaje, na których z kolei bohater-wędrowiec dokonuje wyborów zmieniających jego życie, a tym samym scenę opowieści, wprowadzając na nią nowych aktorów. Tych aktorów jest mało. Każdy z nich spełnia niezwykle przemyślaną przez autora rolę i jest bardzo ważnym elementem zmian dokonujących się w życiu bohatera, w jego podróży przez życie, w jego podróży przez własną duszę! Boję się streszczać książkę, bo wtedy czytelnik straci całą przyjemność jej czytania, smakowania. Ale wymienię najważniejszych aktorów indyjskiej sceny: przyjaciela Siddharthy, Gowindę – bramina, Wasudewę – towarzysza starości, Kamalę – kurtyzanę, Kamaswamiego – kupca. Spotkanie każdej z tych postaci przez Siddharthę jest punktem zwrotnym w jego życiu. Stanowi o zmianie jego stosunku do samego siebie, do życia, świata, rzeczywistości, w której żyje, do smaku jedzenia, do kobiet, do takich szczegółów, jak chociażby błękit nieba, śpiew ptaków, do pragnień, żądzy, pogardy dla innych ludzi… Słuchacz śledzi te zmiany i odkrywa w sobie podobną ewolucję uczuć, ba! potrafi ją nawet uzasadnić, gdy Hesse słowami bohatera lub jego towarzyszy odsłania przez całe życie nam asystujące uczucia i emocje, których na co dzień nie dostrzegamy, albo je po prostu odrzucamy w pogoni za nic nieznaczącymi błahostkami. Owe błahostki też Hesse nazywa! Wrzuca Siddharthę w doły żądzy i pragnień, które dla większości są najbardziej pożądanymi do zdobycia szczytami – pieniądze, władza i hazard. Ale to nie taka prosta bajka! Nie ma w niej jasnego podziału na dobro i zło. Dowodem na to jest fakt odrzucenia przez bohatera nauk Buddy. Odrzucenia, ale… nie do końca. Tak naprawdę – trudno jest orzec, gdzie Siddhartha z rodu braminów znalazł ukojenie i złoty środek. Gdzie znalazł oświecenie? Być może odpowiedzią jest życie każdego z nas. Życie, w którym przeplatają się przeróżne perspektywy dające nam możliwość spojrzenia z wielu stron na innych ludzi, dostrzeżenia zieleniących się drzew czy uczestniczenia w rannym letnim koncercie ptaków.
Och! Nie! Hesse nie namawia do hedonizmu czy ascezy. Nie namawia do szukania towarzystwa kurtyzan ani upojenia się hazardem. Nie namawia do siedzenia w pozycji lotosu pod drzewem bodhi. Nie namawia do oddania się religii dla pozbycia się pragnienia nowych sprzętów i urządzeń, które umilają nam ciężkie na pozór życie. Hesse raczej pokazuje, że nie należy pogardzać pragnieniami innych, nosić się z dumą z powodu nadmiaru pieniędzy czy nadmiaru postu i ubóstwa. Że należy traktować każdego z taką samą cierpliwością, z jaką traktujemy samych siebie, ponieważ wszyscy jesteśmy skonstruowani duchowo w podobny sposób, nosząc w sobie pierwiastek Kosmosu, Boga, Jehowy, Nirwany czy jak byśmy to nazwali. I coś jeszcze: przypomina współczesnemu człowiekowi, żeby idąc rano do pracy znalazł chwilkę na spojrzenie na drzewa; być może kiełkują na nich wiosenne liście, być może zbliża się zima i opadły już ostatnie…
Więc dajmy się ponieść książce, której niezwykle baśniowe w stylu fragmenty oparte są na powtórzeniach, przykuwających czytelnika do kart powieści czy wręcz hipnotyzujących, jak na przykład w rozmowie Siddharthy z ojcem czy spotkaniu z Kamalą…

Skip to content