To trudna książka. Ale nie do czytania, tylko do recenzowania. Niby nie niesie ze sobą nic specjalnego, nic interesującego, ot, taka sobie opowieść o pofrankistowskiej Hiszpanii, z trzydziestoletnim dentystą w roli głównej. Jednak instynktownie się czuje, że coś w tym wszystkim jest. Tylko co?
Dziwnie się żyje nie tylko w naszym kraju. Dziwnie się żyje w Europie, na świecie. Banałem jest stwierdzenie, że każdy dzień przynosi zmiany. Ale wydaje mi się, że w dziejach ludzkości, na każdym ich etapie, pojawiają się okresy, które inaczej traktowane są przez ludzi. Rzecz w pewnych ważnych zmianach, które mogą wywierać na obywateli wpływ przez rok, dziesięć lat, czasami o wiele dłużej. Wówczas my, mieszkańcy danego kraju, dana społeczność, dany naród, musimy dokonywać wyborów, czujemy obawy. Być może nawet nie jesteśmy tego świadomi, wydaje się nam, że po prostu żyjemy. A jednak… Jednak dzieje się coś takiego, że za jakiś czas ktoś o wyczulonym zmyśle, dziennikarz, reporter, dokumentalista, literat, poeta o tym opowie, wyławiając nasze zachowania, kręcenie się w miejscu, szarpaninę. Społeczeństwo się zmienia? Obywatele zmieniają swoje państwo?
Z jakich powodów pofrankistowska Hiszpania stała się tak ważna dla Eduarda Mendozy? Czyżby pod postacią Mauricia próbował zrelacjonować swoje obawy sprzed lat? Jakieś własne przeżycia? Problemy z dostosowaniem się do społecznych zmian? Najprawdopodobniej. Znikąd ta proza się nie wzięła. Ale takie pytania i szukanie na nie odpowiedzi nie dają czytelnikowi niczego.
Na pierwszy rzut oka to zwykłe czytadło, które wyrywa z kultury iberyjskiej pewien okres, wyrywa z niej kilka postaci i podaje czytelnikowi na tacy ku jego wątpliwej przyjemności. Na drugi rzut oka mamy w powieści konglomerat różnorodnych zjawisk, składających się na duże europejskie państwo, które strząsa z trudem lepkie, porwane już pajęczyny II wojny światowej i dyktatury Franco, stawiając kroki ku demokracji. Zatem książka o polityce? O, z pewnością! Przecież Mauricio, przedstawiciel kapitalizmu, wyższej chyba klasy średniej, usług medycznych (chociaż sam z niespecjalnym szacunkiem do tego podchodzi), w wyniku zbiegu okoliczności, jak to zwykle bywa, otrzymuje od swojego kraju możliwość uczestniczenia w nadchodzących przemianach. Widzimy, że lewica potrzebuje świeżej krwi. Niby zwykła sprawa przed wyborami. Wszyscy potrzebują czegoś czy kogoś nowego. Na tym polega zwykle przedwyborczy szał. Powiedziałbym, że dla czytelnika polskiego nie jest to wcale zaskakujące. Naprawdę nihil novi. A zatem tą świeżą krwią ma być Mauricio. Nagle dokonuje wyboru (!) i czas poświęcany do tej pory tylko pracy zawodowej decyduje się dzielić między wykonywanie profesji dentysty a uczestnictwo w komunistycznych mityngach, na które kierują go „starzy” wyjadacze. Jego lewicowi protektorzy najpierw go przedstawiają wyborcom, by potem podziwiać za styl, łatwość przemówień, kontakt ze słuchaczami. „Starzy” odchodzą, wybory też. Cóż pozostaje dentyście? Doświadczenie.
Szamotanina na barcelońskich uliczkach. Wyborcze nihil novi zamienia się dla czytelnika w istny kalejdoskop wydarzeń, w których czasami Mauricio znika z kart powieści, a jego miejsce zajmuje Clotilde. Autor poświęca jej samotnemu życiu wiele stron powieści. Czytelnicy poznają ją dzięki Mauriciowi. Ale potem Mauricio zostaje usunięty na jakiś czas w cień, żebyśmy mogli potowarzyszyć Clotilde w domu, w pracy, wyruszyć z nią w podróż służbową samolotem poza Półwysep Iberyjski. Zatem zwykłe sprawy dla nowego pracownika kancelarii adwokackiej. Nużące przewracanie dokumentów przy biurku. Pierwsze ważne zlecenie. Jak delikatnie Mendoza o tym opowiada! Jakże nieznacznie uchyla drzwi, żebyśmy mogli podejrzeć, co się w tej Hiszpanii dzieje. Podglądajmy! Wsuńmy leciutko głowę w szparę, przyłóżmy ucho do ściany, a drugie nadstawmy, bo autor cichutko szepce sugestie. Nielegalne interesy adwokackie? Współpraca z mafią? Nepotyzm? Mobbing? Za chwilę drzwi zostaną zatrzaśnięte, Clotilde zajmie się swoimi rodzinnymi sprawami albo popadnie w nastroje, które nie pozwolą jej z nikim się widywać czy wychodzić z domu. Może siedzi skulona w fotelu i krzyczy do siebie, że musi, musi wyjechać choćby na chwilę z tego miasta! Czy tak też krzyczy Mauricio? Nie, on jest bardziej stateczny i pochłonięty pracą tudzież wyzwaniami swoich czasów. Jeśli uczestnictwo w wyborach mogło być tylko zdarzeniem, dzięki któremu nabrał doświadczenia, to praca pochłania go bez reszty. Tutaj z kolei bez żadnej sugestii Mendoza opowiada o ekonomii, możliwościach rozszerzania działalności, otrzymywania kredytów, pożyczek. Po prostu opowiada o klasie średniej, która się dorabia. Wybory bardzo prozaiczne, bo: wynajmować mieszkanie czy je kupić na własność? nowe czy stare auto? Ale, ale… To byłoby za proste, zbyt zwyczajne! Takie życie nigdy nie jest. Gdy Mauricio dokonuje swoich wyborów, nawet trochę się z nimi męczy, a Clotilde przeżywa kancelaryjno-miłosne rozterki, co przecież oplata ich oboje wiadomą uczuciową nicią, to Barcelona, może jako metafora zachodniej cywilizacji, pokazuje swoje niezbyt sympatyczne oblicze. Ową twarzą jest najnieszczęśliwsza postać z tria głównych bohaterów. Porritos. Zauważcie, Drodzy Czytelnicy, pewną rzecz, która może została przeze mnie mylnie odczytana, ale osądźcie sami: Mauricio, Clotilde i Porritos stanowią trio najważniejszych, pierwszoplanowych bohaterów powieści, symbolizujących Hiszpanię czy ogólnie zachodnią cywilizację. Mauricio to teraźniejszość, dorabianie się, ekonomia, zwykłe sprawy klasy średniej. Clotilde to z kolei symbol przyszłości, rozterki przy jej planowaniu, obawy, które bliższe są współczesnym czytelnikom niż obywatelom Hiszpanii sprzed trzydziestu lat. A Porritos, najciekawsza postać, to duch przeszłości, młoda, ale obarczona tajemnicą, która została trochę strywializowana, bo jakoś nie powoduje u czytelnika dreszczu emocji. A może konstrukcja tej postaci powoduje odrzucenie tajemnicy, zapomnienie o niej, a skoncentrowanie się na jej teraźniejszym wizerunku? Bo wizerunek tej kobiety jest bardzo smutny. Od sugerowanej przeszłości (dlaczego kojarzy się tak bardzo z Fellinim?), której symbolami są gitara i śpiew, po robotniczo-artystyczną apaszką na szyi i powyciągany sweter. Jak autor, tylko sugeruję to, co jest ciekawe w tej postaci. Być może przez tę symbolikę jest ciekawa? Może dzięki temu powstał jej bardzo interesujący portret także psychologiczny, naznaczony w dodatku jakąś dziwną, przejmującą nostalgią?
Może niezbyt szczęśliwie, ale kojarzę sobie i same imiona tego tria w podobny sposób. Mauricio jako zwykłe hiszpańskie imię z czasów powieści, Clotilde – wychodzące na przeciw globalizacji, amerykanizacji, Unii Europejskiej, zaś Porritos jako symbol tradycji Półwyspu Iberyjskiego.
To banalne, ale oczywiście Mauricio musi dokonać między obu kobietami wyboru (!). Niezbyt to finezyjna konstrukcja. Jednakże przez narzucenie takiej, a nie innej symboliki stała się ciekawsza, podszyta emocjami.
Pozostałe postacie to tylko statyści. Niektórzy ciekawi, jak chociażby alkoholik ksiądz-robotnik, który „był wysoki, chudy, zmizerowany, miał zielonkawą twarz, podkrążone oczy, cienki nos, uszy wielkie i przezroczyste. W sumie wyglądał na bardzo chorego, a zarazem zdemoralizowanego” lub prywatny detektyw, którego autor tak przedstawia: „Był to człowiek w nieokreślonym wieku, tak niski i pokręcony, że musiał wykonać skok i wykręcić piruet, schodząc z fotela”, inni nie. Ale po wszystkich Mendoza tylko się prześlizguje. Czasami wychodzą na środek sceny, stają blisko głównych aktorów, za chwilę robią krok do tyłu i wtapiają się w tłum z nieoświetlonego fragmentu sceny. Po prostu znikają gdzieś w uliczkach Barcelony.