Mam kłopot z tą powieścią. Druga przeczytana przeze mnie książka niedawnej (2007 rok przecież) Noblistki. Napisana w 1973 roku przez 54-letnią pisarkę, czyli dojrzałą, doświadczoną kobietę, mającą za sobą dzieciństwo w Afryce i kawał życia w Londynie. Powieść zakwalifikowana przez krytyków do literatury przynajmniej kobiecej, cokolwiek to znaczy, jeżeli nie do feministycznej. Mam kłopot, ponieważ wydaje mi się, że jej nie rozumiem. A nie rozumiem, bo prawie nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, nie przyniosła emocji, uczuć. A jednak przyciągająca do siebie, „czytająca się” szybko i w jakiś sposób wciągająca. Zatem dobra literacko, czy tylko łatwa w czytaniu?
Nieodłączne pytanie, które zadaje sobie czytelnik, jest takie, czy warto czytać noblistów. Odrzucać tak, jak odrzuca się oscarowe filmy? Poznać jedną książkę? Tylko, którą? Pierwszą napisaną? Ostatnią? Tę, o której najlepiej piszą krytycy? Wyrobić sobie samemu zdanie i czytać wszystko, czy sugerować się recenzjami? Przeczytałem debiut Doris Lessing. Genialna, doskonała, zatrważająca! Polecam wszystkim! Ale ta?
Boję się, że nie zdołałem dostrzec tego, co Lessing chciała przekazać czytelnikowi. Że nawet nie próbowałem „wejść” w postać bohaterki powieści. Że umknęło podczas lektury coś ważnego. Że, nie daj Boże! potraktowałem książkę, jako przyjemne, ale tylko „czytadło”.
Przeglądam, kartkuję, przypominam sobie. Mnóstwo wewnętrznych monologów bohaterki. Jakbym je widział po raz pierwszy. Za nudne, za długie? Nie, bo poniekąd interesujące. Zatem może nieprzeznaczone dla wszystkich czytelników? Może właśnie to jest klucz do jakiejś głębi, drugiego dna, niszy? Być może.
Przeczytawszy pierwsze dwa rozdziały nie mogłem się zorientować, w jakich dokładnie latach powojennego Londynu i potem Europy osadzona jest fabuła. Równie dobrze mogły to być późne lata 60, jak i późne 80. Oczywiście, telewizja, lodówki, ale brak Internetu i telefonów komórkowych. Zapamiętałem tę sugestię Lessing. Czasy nie są ważne. Ważna jest postać bohaterki, 45-letnia (niecałe 10 lat młodsza od pisarki, kolejna sugestia?) Kate Brown, która „(…) odczuwała coś boleśnie, coś, na czym nie mogła położyć ręki”. Odczuwała zatem jakieś egzystencjalne wiercenie w duszy, pewien dyskomfort psychiczny. Od jakiego czasu? Tego nie dowiemy się nigdy. Ale to, że ten stan będzie odczuwała dalej, jest pewnikiem. Jak i powody takiego stanu duszy, które autorka poprzez monologi Kate Brown będzie nam powoli odkrywała. Wykształconą, piękną i bogatą Kate, a także na pozór zadowoloną z siebie, poznajemy w początkach lat 70. I tu zaskoczenie. Doris Lessing przez wiele stron ani słowem nie wspomina, nie sugeruje drobnym szczegółem, że to czasy, w których w Londynie odbija się amerykańskie Lato Miłości, San Francisco, Hight-Ashbury. Zatem, gdzie długie włosy, jeansy, bluesowe puby, John Mayall, Eric Clapton, The Cream, The Yardbirds? Nie ma, bo nie może być. Ta doskonała gospodyni domowa, matka i żona jest przedstawicielką wyższej klasy średniej, więc mieszka i porusza się w dzielnicy, w której z pewnością nie kręcą się długowłosi beatnicy. Jej jednorazowe zakupy sięgają miesięcznych zarobków osób, które nie stanowią jej towarzystwa. I nie robi tych zakupów w sklepach, gdzie sprzedawane są towary, których kupno uważałaby za kryminał. Jednak do tego dojdzie Kate później bo na razie to „(…) jakiś proces narasta, przeżycia się zagęszczają. Dla Kate właśnie to lato miało stać się takim okresem zagęszczonych, intensywnych i skoncentrowanych przeżyć”, kiedy uświadomi sobie istnienie dziwacznej długowłosej młodzieży, od której, o dziwo! może się czegoś nauczyć dojrzała mężatka, ale także, iż istnieją ludzie, którzy za swoją pensję nie mogliby kupić noszonej przez nią torebki, ale którzy absolutnie nie byliby zainteresowani zamianą ról.
Prowadząc ogromny dom, kończąc opiekę nad dorosłymi prawie dziećmi, godząc się na romanse męża, dość cenionego neurologa, zbliża się do tego lata, które będzie dla niej prologiem przed zmierzchem, co jest przecież bardzo ładną i delikatną metaforą dojrzałości, nadchodzących poważnych zmian dla każdej kobiety, z którymi nie każda potrafi sobie poradzić. Czy Doris Lessing, przeżywając, bądź będąc w trakcie takich zmian, bierze do ręki dzwonek i dzwoni nim głośno, aczkolwiek delikatnie i miłosiernie nad uchem 40-50-letnich kobiet? Zmieńcie coś! Przemyślcie swoje dotychczasowe życie! Spójrzcie do tyłu! Walczcie o siebie! Spośród szeregu postaci kobiecych, które otaczają Kate, wyławia dwie najważniejsze: Mary Finchley i Maureen. Każda z innej sfery, każda w innym wieku, każda o innym stosunku do życia. Ale obie wywierają na Kate wielkie wrażenie. Sprawiają, że nie tyle bohaterka się zmienia, co zaczyna się zastanawiać nad sobą. Patrzy na nie obie. Obserwuje ich życie, myśli o nich. Jeżeli Mary jest dla niej absolutnie przeciwieństwem jej postawy życiowej, to z kolei Maureen jest osóbką, której obserwacja pozwala Kate na sięgnięcie pamięcią z 20 lat wstecz i próby zastanowienia się, co mogła wówczas przeoczyć, o czym zapomnieć, że stała się taką jaką jest teraz. Opowiadając Maureen o Mary, mniemając, że robi jej seans psychoterapeutyczny na wzór pogadanki matki dla dorosłej córki, nie domyśla się, że ten seans przeznaczony jest dla niej samej. Mówiąc o szoku, niesmaku prawie, które odczuwa w stosunku do postępowania swojej sąsiadki i przyjaciółki, rozmyśla nad swoimi działaniami. Cóż, wiadomo, chodzi o seks, stosunek do mężczyzn, do małżeństwa, do romansów. Cóż, niby banalne w tej sytuacji, ale jak podane przez Lessing! Jakby od tego zależała nasza egzystencja. Jakby to właśnie budowało życie kobiety, było część jej psychicznej sylwetki. Czyż tak nie jest? Czy chodzi o to, żeby być dziką kobietą? Bo tak Kate opowiada o Mary Finchley. Że jest nieoswojona, że „nie lubi tylko z jednym mężczyzną”. Ma i lubi dzieci, ale mówi o nich, że niestety zawadzają w realizowaniu siebie. Jaki dramat dla kobiety zadowolonej ze swojego życia, posiadającej czworo własnych! Ale to nie wszystko. Chodzi przede wszystkim o miłość. Tak mówi o Mary w tym kontekście: „Myślałam nawet przez pewien czas, że jest anormalna. Nie. Miłość – cała ta sprawa – miłość romantyczna, wszystkie te cholerne problemy z nią związane są tym właśnie, czego jej brak. Myśli, że wszyscy jesteśmy nienormalni. Podoba ci się mężczyzna, ty podobasz się jemu, żyjecie razem, dopóki jedno lub drugie nie ma dosyć, a potem do widzenia, żadnych rozdzierających uczuć…”. W ten sposób odpowiada Kate na własne pytania dotyczące ponad 20 lat małżeństwa, ale także jest to odpowiedź udzielona hippisce Maureen na jej stresy, depresje i obawy dotyczące przyszłości, wyboru męża, nawet, ja wiem, „stylu” miłości, sposobu kochania, zaawansowania w miłości… Leczy Maureen, a dzięki temu leczy siebie?
Autorka bardzo sprytnie to sobie wymyśliła. Na początku powieści sprowadza na Kate Brown grom z jasnego nieba w postaci zmiany stylu życia. Jest oszczędna w fabule. Jakoś tak łagodnie pisarsko to przeprowadza, ale czytelnik zdaje sobie nagle sprawę, że to jest właśnie wielki życiowy przewrót. Po studiach z literatury i języków romańskich, latach głaskania i kochania przez męża i dzieci, wychwalania za doskonałe zakupy, pyszne obiadki i wspaniałe prowadzenie domu, staje w obliczu pracy zawodowej. Ale bez żadnych konsekwencji. Nie musi. Tak się złożyło. Bardziej chce. Bardziej – dlaczego nie? Wyrwana z domu. Czuje się przez chwilę niepotrzebna i zagubiona. Obowiązki domowo-rodzinne przypominają o sobie, ale w pracy jest tak wspaniale (tutaj też głaszczą i chwalą), że potrzeba zadowolenia z samej siebie przeważa. I Kate wypuszcza się w podróż po Europie. Na poły zawodowej, na poły… Właśnie. Czasami się wydaje, że Doris Lessing „poszła na całość”. Lessing nie bawi się w szczegóły opowiadając dalsze wydarzenia. Przechodzi płynnie do kolejnych zdarzeń, zostawiając jednak czytelnikowi mnóstwo miejsca na dopowiedzenia, rozważania nad uczuciami bohaterki, a nawet dokonywanymi przez nią wyborami. Pisze tak, że ma się wrażenie, że można samemu zaplanować przyszłość bohaterki, a przynajmniej dziwić się, że akcja potoczyła tak a nie inaczej.
Między tym wielkim przewrotem a autoterapią w towarzystwie Maureen przebywa Kate Brown długą podróż pod obrysie europejskiego trójkąta, którego wierzchołkami są trzy miasta. To nie tylko podróż fizyczna, ale przede wszystkim duchowa, tyle, że bardzo nowoczesna i właśnie europejska. Nie przypomina na przykład transcedentalnych wędrówek Hessego, przemian w moralności, etyce, światopoglądzie, wzorowanych na wschodniej pracy nad sobą. Nie! Tutaj za punkty zwrotne dla własnej psychiki służą romanse, hotelowe rozmyślania, kieliszek wina, kontemplowanie nocnego życia w mieście, męcząca autobusowa podróż, choroba i tęsknota za powrotem do gniazda. Więcej w tej powieści zatapiania się w swoje minione życie niż akcji. Trudno się nawet czytelnikowi podniecać romansem Kate, ponieważ sprawom łóżkowym autorka poświęca jedynie kilka zdawkowych słów, że kochankowie spali ze sobą dwa razy. Bardziej pisarkę interesuje zakotwiczenie kochanków w takiej a nie innej scenerii, która z jednej strony obejmuje konserwatyzm otoczenia, a z drugiej szaleństwa hippisowskiej młodzieży na plażach Półwyspu Iberyjskiego.
Wszędzie tam, gdzie podczas tego lata, poprzedzającego zmierzch, znajduje się Kate Brown, autorka prawie, że neurotycznie, nachalnie wręcz podnosi problematykę jej utożsamiania się z dotychczasowym życiem. Każde miejsce: stolik i krzesło, hotel, ulica, stanowią dla Kate platformę rozmyślań nad właściwym postępowaniem, o obarczaniu siebie winą, nad niepewnością własnych postaw, zachowań. Każda spotykana osoba, od kochanka po obsługę hotelową, jest dla jej umysłu bodźcem natrętnie przywołującym łączące ją stosunki z mężem, dziećmi. Tylko dzieci, mąż i dom. Znamienne! Trwa to dopóki nie odważy się porozmawiać. Do tej pory gubiła się w myślach, uciekała od nich, a one ją dopadały, w tychże miejscach, w otaczających twarzach… Teraz, gdy znowu los w zasadzie podejmuje za nią decyzję, wywleka te sprawy na światło dzienne.
I żeby zamknąć ten tekst klamrą: mam kłopot. Nie wiem, czy Kate Brown jest zadowolona z siebie, bo podjęła decyzję. Bo podjęła wyzwanie. Bo wraca do domu z postanowieniem zmian. Nie wiem, czy może nie jest odwrotnie. Że owo „lato miłości” uświadomiło jej, że nie ma po co szukać zmian. Że wraca do domu w pełni zadowolona z siebie. Że popróbowała, było momentami miło, zaś momentami tęskniła za tym, gdzie jest jej miejsce, gdzie czuje się najlepiej.