Znam tę „wyliczankę”. O dziwo, nie od moich krewnych na wsi. Chyba z liceum. Zapamiętałem, bo próbowaliśmy ją przetłumaczyć na niemiecki. Brzmiało ładnie. Jaki paradoks. Wraca do mnie po dwudziestu paru latach zapowiadając tytuł powieści. Dowiaduję się, że pochodzi z pieśni ludowej. Ja, który niespecjalnie przepadam za wsią. Z książki o wsi, w której niemiecki nie jest zbyt sympatycznie wspominany.
Nie da się źle pisać o twórczości Myśliwskiego. To już jego trzecia książka, którą przeczytałem. Każda obszerna, każda wciągająca, każda sprawiająca, że czytelnik staje się uczestnikiem wydarzeń i opowieści w niej zawartych, że zagląda do okien domów, stoi w progach mieszkań, jest świadkiem dialogów na ulicy, wiejskiej drodze… Zatem „Kamień na kamieniu” niczym się pod tym względem nie różni od „Traktatu o łuskaniu fasoli” i „Widnokręgu”. Może tylko tym, iż fabuła nie wychodzi poza wieś. Podobno „Kamień na kamieniu” jest zakwalifikowana do tzw. powieści chłopskich i wchodzi w skład „trylogii wiejskiej” Myśliwskiego. Być może. Jednak nie jest to dla mnie ani wiadomość pozytywna, ani negatywny wyznacznik. Absolutnie nie ma znaczenia. Myśliwski już tak bardzo uwiódł mnie swoją prozą, swoim sposobem narracji, że prawdopodobnie będę się zachłystywał wszystkimi jego powieściami, swoje uznanie wyrażając w zarywaniu wieczorów i przedłużaniu posiłków… Powtarzam, to powieści, które wciągają czytelnika w swoje karty. Tak jest i tutaj. Szymon Pietruszka wyciągnął rękę spoza okładki i za jednym silnym pociągnięciem znalazłem się w jakiejś wsi niedaleko Bartoszyc. A tak na marginesie: w powieści kilkakrotnie pojawia się nazwa miejscowości: Bartoszyce. Dla mnie znana i dość bliska. Jeżeli nie ma w kraju kilku takich miejscowości (dlaczego nie mogę tak sobie wyobrazić, broniąc się przed zajrzeniem do atlasu?), to owe Bartoszyce leżą niedaleko mojego miasta, gdzieś na pograniczu Warmii i Mazur, i tym bardziej miło czyta mi się powieść.
Zatem Szymon Pietruszka wyciągnął silną dłoń i już jestem na wsi. Na wsi, gdzie każdy kamień to wspomnienie. Wielokrotnie próbowałem wyobrazić sobie świat stanowiący okrąg, którego promień wynosi kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów. Gdzie trzeba skupiać się nad codziennymi wydarzeniami, a nie szukać ich w odległym świecie. Gdzie płacze, smutki, radości, śluby, urodziny i śmierci zamykają się w owym okręgu, stając się alegorycznymi kamieniami, składanymi jeden na drugim. Cóż tak innego a niezwykle ważnego Myśliwski tą kamienną alegorią przekazuje czytelnikowi? Wydaje mi się, że po trosze obala negatywny mit wsi jako małego środowiska, gdzie nic się nie dzieje, gdzie czas stoi w miejscu. Proszę zauważyć, ile tutaj historii Polski! Na podstawie wydarzeń w jednej wsi Myśliwski pisze historię kraju. Sięga wspomnieniami swojego bohatera do powstań, do XIX wieku, do Kozaków, do przedwojennej emigracji, do dziedziców, do wiejskiej partyzantki, do komunistycznych zmian, do powojennych ucieczek ze wsi do miast. Jak dużo tego! Jedna wieś, jeden bohater.
Stary, siwy Szymon Pietruszka ciągnie mnie przez wieś. Potykamy się o kolejne kamienie. Wędrówka trwa długo. Ponad pięćset stron. Bo Pietruszka o kulach, ale i dlatego, że podnosi każdy kamień, zastanawia się nad nim, coś sobie przypomina. Zaczyna snuć opowieść. O! Żeby tylko o sobie. O dziadkach, którzy bili się w powstaniach, zakopali dokumenty o ziemskich nadaniach w ogrodzie lub wyemigrowali do Ameryki. O babkach, które porzuciły swoje dzieci i zostały za to ukarane przez Boga. I o wszystkich, których pamięta z tej wsi bądź wsi pobliskich. Dużo tych kamieni się uzbierało. Dużo kamieni Pietruszka układa jeden na drugim. Cóż, na dodatek co starczy krok rozgląda się wokoło. Patrz, mówi, tam krzyż, na którym hitlerowcy powiesili jednego z naszych, tam brama, za którą kiedyś stał dwór dziedzica, tam cmentarz bez ptaków, tam droga, gdzie dziadek spotkał diabła, tam pole, na którym szukałem żołnierskich trupów dla butów.
Kto zacz jest tenże Szymon Pietruszka? Szymuś, Szymek… Myśliwski tak skonstruował powieść, że znajdujemy w niej bardzo wyraźne odpowiedzi na to pytanie. Żadnej tajemnicy. Narrator w pierwszej osobie bardzo chętnie opowiada o sobie. Więc posłużmy się kilkoma cytatami: „W gminie kiedy pracowałem, to gdy ktoś umarł z urzędników, gmina wieniec darmo choć dawała, z jedliny, parę kwiatów wplecione i na szarfie pisało, od gminy i kolegów”, „Kiedyś w partyzantce trzy dni żywcem siedziałem w takim murowanym grobie i nie powiem, żeby znów tak wygodnie było”, „Gospodarzem tak samo nie myślałem być. Ziemia mnie nie ciągnęła. Robiło się, bo ojciec kazał, a myślami byłem zawsze gdzie indziej”, „Po froncie zaraz, kiedy trochę za fryzjera byłem (…)”, „A u panien to już uchodziłem za najweselszego kawalera we wsi. – Ech ty, Szymek, Szymek. Jak ty potrafisz rozweselać. Ani Błażek, ni Łukasz tak nie potrafią. Jakbyś diabła miał w sobie”, „W milicji byłem i pojechaliśmy na wsie rewizje robić u chłopów za bronią”, „- Nie chciałbyś urzędnikiem zostać? Śluby byś dawał. (…) I w milicji byłeś, to swój byłbyś”, „Trzy lata dawałem te śluby, potem mnie przenieśli na planowe odstawy, gdzie roboty było huk, bo nie tylko zboże, ale i żywiec, mleko, a najwięcej pisania, i z roku na rok coraz więcej”. Rzuca się w oczy od razu brak chronologii w opowieści snutej przez Pietruszkę. Tak skonstruowana jest cała powieść, podzielona na dziewięć rozdziałów. Każdy z nich opatrzony jest tytułem – jednym słowem. To słowo magiczne, słowo-klucz. Jak już zauważyłem w „Widnokręgu”, tytuł rozdziału jest pomyślany jako klucz otwierający rozległą opowieść albo kilka opowieści. Bo bohater-narrator niby przypadkowo, niby zagadnięty przez jakiegoś wymyślonego adwersarza: autora powieści, czytelnika wciągniętego za kołnierz do książki, zastanawia się chwilę, przypomina sobie przedmiot, wydarzenie i opowiada. A gdy opowiada, z zakamarków pamięci wydobywają się kolejne wspomnienia, i kolejne… A że jest gadułą, to tych wspomnień-opowieści jest bez liku. Jakbyśmy naprawdę wędrowali po wsi i po drodze zaglądali do okien kolejnych chałup. Zatem żaden rozdział nie jest monotematyczną opowieścią. Ani ta związana z tytułem rozdziału, ani te wplecione mniej lub bardziej przypadkiem nie są chronologiczne ułożone. Niby się kończą, wyczerpują wspomnienia Pietruszki. A za jakiś czas wracają. Historie są dopowiadane. Dorzucane są mimochodem jakieś strzępy. Bardziej jako informacje niż zakończenia czy ważne uzupełnienie właściwych opowieści.
Myśliwski nie przykrywa zasłoną wstydu wsi. Nie ocenia jej mieszkańców. Nic nie ukrywa przed czytelnikiem. Opowiada o wsi tylko tak, jak ją widzi. Nie odczuwam w tekście cenzury ani obyczajowej, ani politycznej. Chłopi byli obłudni w swej mieszaninie sacrum i profanum, więc tak Myśliwski o tym opowiada, żeby czytelnik miał szeroki obraz zachowań, wypowiedzi, stosunku do tej specyficznej ludowej teologii: „Matka Boska zleciała na ziemię. (…) – Jezusie, zbił! (…) – Zawsze do niej się za was modliłam. Ona o wszystkim wiedziała”, „W imię Ojca i Syna, opamiętaj się!”, „Szymek, bój się Jezusa Chrystusa!”. Wiejską teologię mieszano ze strachem odziedziczonym wraz z opowieściami o pańskim Borucie i wiejskim Rokicie, co przemyca Myśliwski w krótkiej historyjce o spotkanym na drodze przez Szymonowego dziadka diable: „Tak samo dziadek opowiadał, że za swoich młodych lat kiedyś nocą wracał, a tu jakiś pan w cylindrze, w palcie, z laseczką przy tej wierzbie chodzi. (…) Pod dziadkiem nogi zaczęły dygotać i ze strachu się przeżegnał. Wtedy wiatr powiał, tamtemu zerwało cylinder i ujrzał dziadek na jego łbie rogi”. Taki obraz mieszkańców uzupełnia oczywiście wszechobecne pijaństwo, Żyd karczmarz, soczyste przekleństwa, które wespół z religijnymi okrzykami są chyba kwintesencją prostych, niewyszukanych i poniekąd szczerych wiejskich zachowań. Myśliwski nie łagodzi tego grubiaństwa. Jednakże i nie szafuje nim. Myślę, że jest bliższy w tym względzie Loeblowi niż Masłowskiej czy Pasikowskiemu. Oddaje to, co jest właściwe tym ludziom, ale tak, że więcej czytelnik potrafi sobie wyobrazić niż przeczytać: „- Nie mógł to ojciec choćby tłuczka złapać i w łeb pierdolnąć? (…) – Trza go było, skurwysyna, najpierw spytać, kto, zanim mu ojciec otworzył!”, „Pierdolony, jak to drze się”. A przy pijaństwie i przekleństwach nie można uciec także od seksualności, która wyraża się tutaj też dość brutalnie, czy może raczej śmiesznie w swej trywialności, gdy kompletnie pijany Szymek zapewnia wątpiącą sklepikarkę, że mu na pewno stanie. Albo gdy wyrostki kradną rodzicom pieniądze, żeby za 1,50 zł zobaczyć, co ma pod sukienką pewna Staśka.
Trywialność, wiejska teologia. To nie wszystko. Bo Szymon Pietruszka to nieszczęśliwy bohater. Bardzo bliski bohaterom polskiej literatury, ale też bardzo odbrązowiony. Może dlatego budujący od pierwszych stron rodzinny grobowiec, będący niewątpliwie alegorią rodzinnego, a nawet szerzej, bo rodzinnej wsi, pomnika: „Dali mi odszkodowanie za nogi, nawet sporo tysięcy, poszło. Miałem zegarek, srebrny na dewizce, pamiątka z partyzantki, poszło. Sprzedałem pola kawałek, poszło. I ledwo mury postawiłem, a na wykończenie już mi nie starczyło”.