To książka, która zagrała dla mnie nie stylem, a emocjami. Przeczytałem ją, ja wiem, jakieś kilkanaście dni temu. Może mniej, może więcej. Gdzieś tam w zakamarkach pamięci zostało coś o gwarze śląskiej, którą, niekultywujący miejscowej tradycji, posługiwali się w chwilach wzburzenia, o miejscu akcji, na które wskazuje przepływająca Rawa bądź „niebiescy” w kontekście miejscowego klubu piłkarskiego. Katowice, Chorzów? Cóż ja mogę wiedzieć o Górnym Śląsku, oddalonym od moich stron o kilkaset kilometrów? Oczywiście, pozostają pewne skojarzenia, jak festiwal bluesowy, filmy Kutza, pomarańczowe zachody słońca, które przez parę dni mogłem obserwować znad hałd na początku lat 90., tudzież piękne bluesy żarliwie wyśpiewywane gwarą przez Jana Skrzeka. Także niezbyt jasno pamiętam pewne swoiste wyrażenia włożone przez Kuczoka w usta jego małego bohatera. Jakieś dziecięce neologizmy, którymi próbował opisać swój ból czy też widziany i odczuwany świat. Do czego dążę? Pragnę wydobyć z siebie zrozumiałe i dla innych poczucie sensu tej powieści. A więc na pewno to nie rzecz o Śląsku w kontekście tradycji, kultury i historii. To rzecz, która mogłaby się dziać w latach 60. lub 70. w każdym polskim mieście. Ach! Zbytnie uproszczenie! Bo przecież Wojciech Kuczok jednak opisuje pewne środowisko. Żeby akcję przenieść gdzie indziej, żeby stworzyć odpowiednią atmosferę, bijącą z tej historii, należałoby spełnić wiele warunków. Przede wszystkim małe miasto bądź specyficzna dzielnica dużego, gdzie, jak sam pisze na okładce, niezbędna jest konfrontacja dwóch światów, dwóch żywiołów: „robotniczego, chacharskiego, z tym inteligenckim, arystokratycznym”. Ale czy o takie środowiska było wówczas trudno? Od lat 50. po początek 90. to właśnie był świat, w którym się wychowaliśmy. I tutaj chyba dochodzę do sedna, tego, co było przede mną ukryte, czego nie potrafiłem wyartykułować. Mianowicie uważam, jestem przekonany, że autor pisze o PRL-u. Smutnym, szarym, wręcz niebezpiecznym dla dziecka. O kraju, w którym patologia goniła patologię. Od rodziny, przez szkołę i podwórko, po wszystko inne, czego mogło dotknąć dziecko choć trochę bardziej wrażliwe niż te inne, wyzywające i rozkwaszające nosy tym, których uważały za obcych, nieprzystosowanych. O kraju, gdzie prawie wszyscy złamani są podłym ustrojem, nie mają możliwości, czy też po prostu nie potrafią, wyprostować swoich stosunków ze światem, społeczeństwem, najbliższymi. Gdzie głowa rodziny, mająca zapisane w genach i pamiętająca inne standardy życia i wychowania, próbuje wskazać własnemu dziecku receptę na życie, na dorosłość, co zamienia się w koszmar dzieciństwa tego ostatniego, w przerażającą nienawiść do ojca, w końcu pewnie traumę i powielanie w przyszłości takich właśnie zachowań. To są straszne wspomnienia bohatera. Krzyki porywczego ojca, który „w dbałości” o zdrowie syna wydziera się: „Odzdechlaczyć go w sanatorium!! Gdzie jest papeteria? Gdzie jest długopis?! (…) Odzdechlaczyć!! Tam się go na pewno uda odzdechlaczyć!!”. Czy wyobrażacie sobie, jak mogło być w innych sytuacjach? A jest ich bez liku! Czy wiecie, co to znaczy, gdy dziecko zostaje sam na sam z takim rodzicem, który próbuje go wychowywać, wszczepiać w niego własne histerie i szaleństwa, własne chore wizje, niepozostawiające dziecku ani krztyny wolnej woli? Jedzenie, choroba – to zostaje w pamięci małej ofiary: „Nic tak nie pomaga w chorobie jak Haydn. (…) I ja od tego zdrowiałem, choć po prawdzie musisz wiedzieć, synek, że ja nie chorowałem nigdy, ja zawsze byłem chłop, to znaczy, morowy chłop. (…) W tym domu zawsze się słuchało porządnej muzyki, nie żadnych wyjców. W tym domu się leczono muzyką. Bach, Mozart, Haydn, Beethoven, Strauss (…). Przecież już samo brzmienie tych nazwisk uzdrawia…”. Straszne, nieprawdaż? Najkrótsza droga do tego, żeby zniechęcić własne dziecko do przecież niezwykle cudownej muzyki poważnej, do klasyków wiedeńskich…
A Wy? Jak pamiętacie ojca, oj! tatę? Czy spacer za rękę po mieście? Czy wspólne oglądanie meczów w telewizji? Czy słuchanie muzyki na jego kolanach? Czy zdrowieliście, gdy siedział przy Was godzinami w chorobie i kładł chłodną rękę na rozgrzanym czole? Nie płaczecie? A ten chłopak? Jakie ma pierwsze wspomnienia? „Pejcz nie był zbyt długi, miał około czterdziestu centymetrów długości, był za to gruby, krępy – gumowy nahaj, twardy i wypełniony w środku”. Po co taki opis? Więc dalej: „Mówiłem, że dostaniesz? – (cios) – Obiecywałem, że dostaniesz? – (cios) – Mówiłem – (cios) – mówiłem – (cios) – mówiłem, że dostaniesz? – (cios po trzykroć)…”.
PRL-owska matka była, ale jakby jej nie było. W kolejkach, przy sprzątaniu i przygotowywaniu jedzenia. Nie widziała, czy też nie chciała widzieć, jak zachowuje się jej zmęczony życiem, a podniecony wychowaniem rodziny małżonek. Za zasłoną przykrywającą cały świat krzątała się, żeby ogarnąć ognisko domowe. Ta Kuczokowa matka kuli ogon, kładzie po sobie uszy, bo jest według swego „ukochanego” hipochondryczką, tępą babą, pochodzącą z niższych warstw społecznych. Czasami, sama nie wiedząc, jak do tego doszło, wznosi się na wyżyny odwagi i walczy o syna, o swoją godność. Awantura, krzyki i wyzwiska: „Komu ty ubliżasz, ty Casanovo z Koziej Wólki, na siebie zerknij do lustra, a synka w spokoju zostaw, łachudro! Brzuch ci się wylewa, cycki jak u panienki, zęby do wymiany. (…) Milcz, ty… wściekła suko, milcz, a nie szczekaj tym swoim głosem jazgotliwym! (…) Szczekaczka? Suka? A co ja robię teraz? Co ja, do kurwy nędzy, w rękach teraz trzymam i segreguję nad pralką?! Majciory twoje białe, chamie! Podkoszulki zaśmierdłe potem! Skarpety skisłe od szwai, śmierdzącej nogi!”. Cóż, za dużo chyba tych cytatów. Ale są tak sugestywne, takie mocne! Odzwierciedlają poziom emocji zawartych w książce. Dają obraz nieznośnej atmosfery domu, w którym nie daje się żyć.
Poświęcam tak dużo słów temu, co się dzieje w rodzinie, bo to wywiera według mnie największe wrażenie. Zresztą odczytacie to sami. To esencja tej opowieści. To zapada najbardziej w pamięć bohaterowi, który niestety właśnie stąd będzie czerpał w dorosłym życiu wzorce zachowań w stosunkach z innymi ludźmi. Aczkolwiek odnajdziemy w powieści cały wachlarz wydarzeń pozadomowych, jego stosunków z innymi dorosłymi i rówieśnikami w przeróżnych sytuacjach, bardzo zgrabnie wpasowanych w historię takich czasów i takiego miejsca.
Książkę podzielił autor na trzy części. Pierwsza jest bardzo interesująca. To rodzinna historia. Ale też historia miejsca i stosunków społecznych. A że jest także niezwykle ważna dla części kolejnych, odkrywa się z zaskoczeniem później, w trakcie lektury części drugiej, której tematem jest to, co próbowałem nieśmiało opisać wyżej. Ostatnia część to podsumowanie. Trochę magiczne. Jakby zadośćuczynienie. Jakby dziecięca fantazja. Dla tych, którzy, tak jak ja, lubią przed rozpoczęciem czytania zajrzeć na koniec, nie będzie w tym momencie niczym odkrywczym. Więc nie warto. To swoista wisienka na torcie. Aczkolwiek przegniła.
Nie będę pisał więcej o szczegółach treści, bo naprawdę warto je odkryć samemu w tej wartościowej książce i porównać z pamięcią o latach chyba nie do końca minionych.
Na myśl przychodzą mi pewne porównania. Najpierw Myśliwski, potem Niziurski, na koniec Masłowska. Myśliwski, bo to rzecz o PRL-u. O tym, jak łamie ludzi, niszczy więzi, potwornie nas wszystkich kaleczy. I zostawia bezradnych i bezsilnych tutaj, w XXI wieku. Niziurski, ale wczesny. Z powodu tego „chacharskiego” świata, młodocianych cwaniaczków, ich pozowania na dorosłych, przekraczających ustanowione przez tych dorosłych zasady i wprowadzających swoje własne. A Masłowska? Może trochę język? Może miejscami pisarski ekshibicjonizm? Jakaś bezpardonowość w odczytaniu rzeczywistości, bez odrobiny poezji?