Czyżby rzeczywiście to dama odbijała się w tytułowym zwierciadle? I kim jest ta dama? Samą Wirginią Woolf, która będąc baczną obserwatorką i komentatorką współczesnych jej problemów, a z drugiej strony osobą pełną własnych „poszarpanych” myśli i nadwerężonych nerwów, chyba jednak nie aspirowała do angielskich salonów pierwszej połowy minionego wieku? Czy to sama Pani Dalloway, która zapadła mi w pamięć jako stojąca na trotuarze dama, obserwująca przechodniów, uśmiechająca się z melancholią lub nieznacznym, na poły udawanym zaskoczeniem do spotkanego znajomego, kierująca się w stronę ogrodu, gdzie, zamyślona o sprawach ważnych, kontempluje drobny kwiat, albo do sklepu, by kupić dystyngowane rękawiczki bądź parasolkę i zostać przypadkowo świadkiem sceny pobudzającej do rozmyślań nad kondycją ówczesnej angielskiej kobiety. Czy Pani Dalloway to alter ego autorki? To pytanie nurtuje mnie od pierwszego spotkania z jej prozą. Mimo że to nie recenzja tej najznamienitszej książki Wirginii Woolf, a ja nie przeczytałem dotąd jej „Dzienników”, pytanie jest nie od rzeczy. W zbiorze opowiadań pt. „Dama w lustrze” pojawia się, w co najmniej dwóch opowiadaniach, właśnie owa dama. Znowu powracają do mnie pytania, jakie w swej twórczości stawia autorka. O kobiety przełomu XIX i XX wieku, o stosunki towarzyskie i rodzinne w średnich i wyższych sferach, i bardziej szczegółowe: o prawa kobiet do pracy, posiadania własnych pieniędzy, decydowania o sobie, o to, jaki na ich życie i myśli wywiera wpływ taka właśnie relacja, zakorzeniona w społeczeństwie od wieków, dokąd zmierzają delikatnie pojawiające się zmiany, czy kobiety są w stanie unieść ich ciężar? Otóż to, czy Wirginia Woolf zdołała?
Może takie pytania zadawała sobie i tłumaczka Maja Lavergne, przekładając właśnie tak, a nie inaczej oryginalny tytuł „The complete shorter fiction”. Rzeczywiście te opowiadania są bardzo krótkie. Co mnie w nich urzeka? Co jest ich cechą charakterystyczną, nachalnie do mnie się dobijającą? Gdy myślę o przeczytanych opowiadaniach, przychodzi mi do głowy obraz mgły, która zasnuwa krajobraz. Nie widzę w zasadzie nic. Jakieś kontury. Może lasu, może łąki, może jeziora, ogrodu, kamienicy… Powiewa leciuteńki wietrzyk. Tak lekki, jak wydają się delikatne i zwiewne bohaterki niektórych z tych krótkich utworów prozatorskich. Na myśl przychodzą pastele. I po chwili już je widać. Szczegół za szczegółem odsłania się w promieniach słońca, które padają na ulicę, londyńskiego Big Bena, kwiat, krople rosy, motyla, jak w opowiadaniu pt. „Kew Garden”: „z czerwonego, niebieskiego lub żółtego mroku kielicha wyrastał prosty pręt, szorstki od złotego pyłu i lekko spłaszczony na końcu. Płatki były na tyle duże, że igrał z nimi letni wietrzyk, a kiedy je poruszał, ich odblask, czerwony, niebieski i żółty, mieszał się, plamiąc brązową ziemię wilgotną, wymyślną barwą”, albo w „Solidnych przedmiotach”: „Na ogromnym półkolu plaży poruszał się jedynie niewielki czarny punkt. Kiedy zbliżył się do żeber i kręgosłupa osiadłej na mieliźnie łodzi rybackiej, pewna wiotkość jego czerni sprawiła, że stało się oczywiste, iż ów punkt ma cztery nogi”. Takich pięknych, sympatycznych, jakby od niechcenia opisów, niby niczemu niesłużących, jest więcej. Porywa mnie ich urok. Sprawiły, że podchodziłem do tekstu bardzo melancholijnie, spokojnie, jeżeli znajdowały się na początku opowiadania. Gdy zaś autorka umieszczała je w środku fabuły, odnosiłem wrażenie kojącego dotyku dłoni. Cóż, to tylko wrażenie. Przemijające oczywiście. Bo Wirginia Woolf powoli wprowadza czytelnika w najważniejsze treści fabuły. Umiejętnie gra wzrastającym zainteresowaniem czytelnika, czasem owo zainteresowanie tonuje, by za chwilę zaskoczyć i wprawić w zachwyt swoim warsztatem.
Wszystkie opowiadania dotyczą relacji międzyludzkich. Czasami bardzo prozaicznych, czasami dotykających wielkich spraw. Pomimo tego, że fabuła każdego z opowiadań obejmuje bardzo krótki okres czasu, zwykle jeden dzień albo tylko kilka godzin, a postaci biorących udział w akcji jest niewiele, autorka potrafi zbudować niezwykle interesujące sceny i zaskakujące bądź dające wiele do myślenia zakończenia. Trochę w tym sztuki teatralnej. Szczególnie gdy rozmowa toczy się wewnątrz (sklepu, domu) i między dwiema czy trzema osobami dramatu, jak na przykład w „Księżnej i jubilerze” lub „Pani Dalloway na Bond Street” czy „Kundlu Gipsy”, bardzo ciekawym tekście, w który wpleciona jest opowieść snuta w towarzystwie przy kominku: „Pewnego późnego wieczoru Bridgerowie i Bagotowie rozmawiali przy kominku o starych przyjaciołach. (…) – Ona miała taki śliczny uśmiech. (…) – Nasz pies – wyjaśniła Lucy. Opowiedzcie nam historię swojego psa – nalegali Bridgerowie. Oboje lubili psy. Tom Bagot był początkowo onieśmielony (…)”. Bije stąd atmosfera wielkiej XIX-wiecznej powieści.
Zatem oczarowały mnie owe delikatne opisy szczegółów scenerii, wprowadzanie oszczędnie zarysowanych postaci, co daje pole do popisu wyobraźni czytelnika, skąpe dialogi, przerywane co rusz opisami lub myślami bohaterów. Nawet zakończenia, dające wiele do myślenia, nie są gromem z jasnego nieba, ale dokładnie zostały przemyślane przez Wirginię Woolf.
Nie ma wspólnego mianownika dla tych opowiadań poza obrazem Anglii przełomu XIX i XX wieku. Narrator jest zwykle w trzeciej osobie, ale bywa i w pierwszej. Czasami, pomimo trzecioosobowej narracji, dzięki pozostawieniu bohaterowi miejsca do wyrażenia własnych myśli zmienia się narrator na pierwszą osobę. Bohaterami są kobiety i mężczyźni. Sprawy są błahe i ważne. Wyjątek w tym zbiorze stanowi opowiadanie pod tytułem „Wdowa i papuga – prawdziwa historia”, jakby należące do twórczości Agathy Christie albo wyjęte z jakiejś gazety sprzed wielu, wielu lat.