Singera zawsze czytało mi się dobrze. Natychmiast nasiąkałem odmalowanym przez niego nastrojem. Zapadałem się po uszy w krajobrazy wsi, pól, lasów, ulic sztetli czy Warszawy, które opisywał w swoich opowiadaniach i powieściach.
Gdyby napisany został jakiś podręcznik do nauki czytania Singera, to pewnie wskazano by w nim, żeby zacząć spotkanie z tym autorem od „Sztukmistrza z Lublina”. Zatem zacząłem podręcznikowo. Ale równie dobrze, równie fascynująco przygoda z Singerem mogłaby się zacząć od „Dworu”, „Rodziny Muszkatów”, „Miłości i wygnania” albo „Niewolnika” czy „Meszuge”. Ale „Cienie nad rzeką Hudson”, moim zdaniem, nie mogą stanowić zaproszenia do otwarcia tych pierwszych drzwi, za którymi kryje się cały Singerowski świat.
Do tej pory wędrowałem przez Polskę sprzed stu, dwustu, trzystu lat. Szedłem przez błoto pańszczyźnianej wsi, siadywałem w przydrożnych karczmach, których belki stropowe były przesiąknięte oparami bimbru i dymem wędzonki. Potykałem się o bruk warszawskich i lubelskich ulic, zaglądałem przez olbrzymie okna do rozjaśnionych dworskich komnat, kryłem się po lasach przed kozackimi watahami pod dowództwem półdzikich atamanów. Czasami ogolony i ubrany w surdut jak goj. Prawie jak chrześcijanin, prawie jak agnostyk. Prawie jak ateista albo komunista z nowymi ideami przywiezionymi do kraju z podróży do Niemiec czy Rosji. Innym razem w długim czarnym chałacie, z kołyszącymi się pejsami, siadywałem w ławce, bo udało się zebrać minjan. Albo zakładałem filakterie w domu, nad którego drzwiami przytwierdzona była mezuza. Błądziłem, błąkałem się, łkałem leżąc pod przydrożnym krzyżem już tylko w żebraczych łachmanach, nieopodal zgliszczy po spalonej synagodze, jesziwie, chederze.
To był mój Singer, którego czytało mi się tak dobrze. Aż tu pewnego roku, zapewne roku pierwszego polskiego wydania „Cieni nad rzeką Hudson”, usłyszałem w którymś z programów polskiego radia fragmenty tej powieści. Powinienem był bez zastanowienia poszukać książki w księgarni. Ale coś mi nie pasowało. „Ten Singer” i słowo „Hudson”. Absolutne przeciwieństwo, żadnego związku. Kompletna bzdura. Pewnie inny Singer. Tak sobie, głupi, myślałem. Więc zapewne sprawił to przypadek, że jednak powieść znalazła się w moich rękach. A może coś innego zaważyło? Wydrukowane na okładce dwa imiona autora? Nowojorskie wysokościowce osnute mgłą? A na ich tle cień człowieka stojący pośród strzępków gazet? Amerykańskich gazet.
Isaac Bashevis to z pewnością żydowskie imiona. Domyślam się, że pochodzące z jidysz, bo przecież Singer wychowywał się i tworzył w tym języku. Rzeka Hudson to symbol Nowego Jorku tak samo jak Manhattan, Bronx, Long Island, Brooklyn, Broadway albo Wall Street, najczęściej pojawiające się w literaturze i filmie. Jeszcze przed rozpoczęciem lektury próbowałem znaleźć, domyślić się związków między polskim przedwojennym Żydem a tą artystyczną i finansową stolicą Nowego Świata. Może autor chciał zabrać głos w sprawie spisku amerykańskich Żydów, mającego na celu stworzenie państwa Izrael i przejęcie rządów nad światem? Może postawił sobie za zadanie stworzenie literackiej historii wielkich amerykańskich przedsiębiorców i polityków pochodzenia żydowskiego? Zawarte w tytule „cienie” mogłyby to przecież sugerować.
To jednak inne cienie snują się przy ujściu Hudsonu do Zatoki Nowojorskiej. Singer urodził się na terenie Polski w początkach dwudziestego wieku. Do Stanów Zjednoczonych wyemigrował jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, w latach trzydziestych. Oblicza wojny i tragedię Holocaustu poznawał jako dorosły mężczyzna, zza oceanu, z prasy, z relacji powracających amerykańskich żołnierzy, opowieści ocalałych emigrantów żydowskich z Niemiec, Rosji, Polski.
Cienie przedwojennej żydowskiej Europy Środkowej i Wschodniej przemykały do Ameryki od wielu lat. Tworzyły istniejące do dzisiaj potęgi bankowe, wytwórnie filmowe, marki jeansów. Inne umierały pośród strzępków wieczornych gazet na ławkach przy Time Square. Pomiędzy nimi znalazły swoje miejsce zatrważające niesprecyzowanym duchowym bólem cienie tych, którzy zostali w Starym Kraju. Kilka takich cieni dotarło do pewnego mieszkania na West Side przez Berlin, Paryż, Hiszpanię, Algier, Casablancę i Hawaje, żeby na wygodnych kanapach i fotelach, z widokiem na West End Avenue, udawać zadowolenie z własnej pozycji towarzyskiej, majątkowej, rodzinnej. Jednak to są tylko cienie. Z ich oczu wyziera, oprócz nieokreślonego bólu, pustka. Ach, czy rzeczywiście to jest pustka? Na dnie tych ciemnych oczu Singer zawarł cały strach środkowoeuropejskich Żydów, który odzwierciedla na równi lata prowadzonej przez nazistów eksterminacji, jak i stalinowskiego terroru. Oba ostrza śmiercionośnych bagnetów wbiły się w żydowskie ciała w kraju, który był dla Singera rodzinnym. Pewnie dlatego w powieści przewija się najwięcej postaci pochodzących z Polski.
Trudno orzec, kto jest głównym bohaterem powieści. Czy Borys Makawer, w którego mieszkaniu poznajemy prawie wszystkie postacie przewijające się w książce, będący swojego rodzajem nestorem w tej grupce mniej lub bardziej zasiedziałych w Nowym Jorku emigrantów? Bardziej bym się skłaniał do stwierdzenia, że bohaterami są wszyscy ci, których autor przedstawia czytelnikowi na pierwszych stronach. Tych parę kobiet i mężczyzn w różnym wieku, powiązanych ze sobą towarzysko lub spokrewnionych, poznajemy bliżej, gdy po spędzonym pewnie dotąd nie raz wspólnie wieczorze ozdobionym hebrajskimi rytuałami wychodzą na ulice Nowego Jorku. Każdej z postaci Singer poświęca wiele stron, czasami są osobnymi bohaterami rozdziałów. Dołącza do nich przynajmniej dwie ważne osoby, roszczące sobie na kartach powieści prawo do roli takich samych bohaterów poprzez związki z postaciami przedstawionymi czytelnikowi na początku rozdziału pierwszego. Bohaterowie prawie nie opuszczają (czyż to nie jest znaczące, że chciałoby się użyć zwrotu „snują się jak cienie”?) Nowego Jorku. To miasto spełnia rolę matecznika. Tylko dwukrotnie na dłuższy czas czytelnik opuszcza z bohaterami miasto. Gdy Anna Luria i Hertz Grein wyjeżdżają na Florydę oraz gdy Grein z Esterą zostawiają Nowy Jork dla farmy w New Hampshire. Poza tymi dwoma zdarzeniami uwaga autora skupia się na życiu bohaterów wyłącznie w Nowym Jorku.
Anna Luria i Hertz Grein to najbardziej powikłane emocjonalnie postacie w powieści. To dziwne, bo nie są najtragiczniej doświadczonymi przez okrucieństwa toczącej się w Europie wojny. Wydaje się, że Singer użył alegorii dla narodu żydowskiego bezpodstawnie w kategoriach ludzkich doświadczonego nieszczęściami, ale wybranego przez starotestamentowego Boga. Szczególnie Grein uosabia tu uczuciowy zamęt, ciągłe poszukiwanie miejsca dla swojej miłości, zakotwiczenia emocji. To on błądzi moralnie, zapędza się w ślepe zaułki, zawraca, ucieka, biegnie. I niczego nie znajduje. Uosabia tragizm i poszukiwanie. Doświadczenie przez Boga i kruchość natury ludzkiej. Ale pomimo tego rozmawia, wadzi się z Bogiem. Próbuje znaleźć odpowiedzi. Zadaje Mu pytania, jakby oddając się Jego mocom: „Ale co ja zrobię? Co chce Bóg, żebym zrobił – ja Hertz Dawid, syn Jakuba Moszego, uczonego w piśmie?”. Taką rozmowę z Bogiem znają doskonale czytelnicy prozy Singera.
Wiele mamy w powieści wadzenia się nie tylko z Bogiem. Grein i Anna Luria walczą sami z sobą. Prowadzą ciągłą walkę ze swoimi rodzinami. Innych bohaterów stawia Singer przed murem komunizmu. Znowu niezwykle alegorycznie przedstawia Izraelitów za pomocą postaci Hermana Makawera, ostatniego męskiego potomka rodu, który oddaje cześć bałwochwalczą innej idei niż ta przekazana przez Mojżesza, i zostaje za to ukarany. Plemię odpowiada za swojego członka. Gdzieś w powieści takie słowa Singer przemyca, ale uchodzą one uwagi czytelnika. Przypomina je sobie jednak, gdy doktor Margolin tak diagnozuje wygląd i zachowanie syna swojego przyjaciela Borysa Makawera: „Przez długą chwilę stał przy łóżeczku. Był tak pogrążony w medycznym skupieniu, że nie drgnął mu nawet jeden muskuł. Im dłużej przypatrywał się dziecku, tym poważniejszy się stawał. Zaświtało mu podejrzenie, chociaż nie miał najmniejszego dowodu, na którym mógłby się oprzeć, poza jednym – że Fryda była już starszą kobietą, kiedy zostało poczęte dziecko. Dziecko wyglądało na absolutnie zdrowe, ale na małej twarzyczce malowały się tępota i apatia, trudne do rozpoznania i określenia. Wargi były zbyt grube i Margolinowi nie podobał się błądzący po nich uśmiech. Można było odnieść wrażenie, że dziecko pławi się w anormalnym zadowoleniu, typowym dla osób opóźnionych w rozwoju. Powieki miało obrzmiałe i lekko skośne. Mongoloid! – wykrzyknął w duchu Margolin”. Przerażająca jest kara Boga, przeciwko któremu zwraca się jego lud. A może pisarz co innego sugeruje czytelnikowi? Że nie ma sił boskich? Może nie kształtują one losów ludzkich? Może jakiś bóg tylko stworzył świat, nie ingerując w jego dalsze losy? Że wszystkie rytuały, modły, prawa religijne są absolutnie bez znaczenia dla naszych losów? Powinniśmy kierować się pewną od wieków przyjętą moralnością, etyką i przyjmować nasze losy z pokorą, ale nie uzależniać dobrych i złych zdarzeń w naszym życiu od działania boskiego, które z kolei jest uwarunkowane naszą religijnością lub jej brakiem.
To były szczęśliwe rodziny. W Niemczech, Polsce, Rosji. Kilkumiesięczny, może kilkuletni strach przed wygnaniem, pozbawieniem majątku, rozłąką z rodziną, w końcu śmiercią zadał tym ludziom cios, który na zawsze zachwiał ich emocjami. Pomimo tego, że w Nowym Jorku egzystują w społeczeństwie na pozór normalnie, naprawdę są cieniami samych siebie. Ci mężowie, ojcowie, córki, matki, synowie zostawili własne ciała gdzieś w zgliszczach synagog. Wraz ze swoimi najbliższymi wsiadali do wagonów jadących do Treblinki, Oświęcimia. Dymy z ich ciał wspólnie unosiły się z kominów nazistowskich pieców nad Europą. Te dymy przywiały do Ameryki tylko ich cienie. A cienie krążą po ulicach, obijają się o mury kamienic, jak duchy płaczą z tęsknoty za miłością, szukają, nie znajdują. W obcym mieście w popłochu szaleją. Ból, tęsknota, strach sprawiają, że nie mogą zaznać ukojenia. Opadają z sił, gasną. Więc żeby odnaleźć ogień życia, oddają się nowym ideom, nowym żądzom. Ateizm, komunizm, spirytyzm, religijny fanatyzm, kolejne finansowe inwestycje, kolejne kobiety, kolejni mężczyźni, zmiany wyznania… Chybione… Dodają skrzydeł tylko na chwilę. Znowu przychodzi rezygnacja, a życie z ludzkich cieni uchodzi.
„Wyglądam teraz jak mój ojciec, niech spoczywa w pokoju. Nie uwierzysz, ale mam siwą brodę. Mimo wszystko daleki jestem od bycia moim ojcem. Mój umysł został zatruty przez życie, jakie pędziłem przez tak wiele lat. Siedzę nad Gemarą i moja głowa pełna jest wszelkiego rodzaju paskudztwa. Pozostałem (…) dziką bestią, człowiekiem podziemia. Skrępowałem jednak bestię skórzanymi rzemieniami moich filakterii i rytualnymi frędzlami. Nawet tygrys nie może ugryźć, gdy jest związany i obezwładniony. To jest żydowskość”. Czy rzeczywiście? Czy to jest recepta według Singera? Czy tak należy opisać traumę utraty wszystkiego? Chyba jednak nie. Autor przecież wprowadził także do powieści (dla równowagi?) postać swoistego błazna. Antidotum na owładnięcie umysłu przez idee? Antidotum na konserwatywny, ascetyczny judaizm? Błazna, który jest do cna hedonistą, człowiekiem zepsutym, ale człowiekiem, który doskonale wie, co robi i jaki ma cel w życiu. Niezadającego sobie zbyt wielkiego trudu, by teoretycznie rozprawiać o społeczno-politycznych teoriach; nietracącego czasu na rozprawy z Bogiem; niecytującego Tory, Talmudu, Gemary, Miszny, Hagady; nierecytującego Pieśni nad Pieśniami; niepamiętającego, a może nawet nieznającego Trzynastu Zasad Wiary Majmonidesa; niepowołującego się na interpretacje praw biblijnych i rabinicznych dokonanych przez Barucha Spinozę. Jasza Kotik „Miał mnóstwo garniturów i trzymał gotówkę oraz czeki w wewnętrznych kieszeniach. Cieszył się, sięgając do tylnej kieszeni spodni i wyjmując z niej pięćdziesięcio- oraz studolarowe banknoty. Zawsze miał nawet schowany gdzieś banknot pięćsetdolarowy. (…) dawno już zatracił wszelkie poczucie wstydu. Uwielbiał, na przykład, zdjęcia pornograficzne i wcale nie ukrywał tego faktu. Miał nimi wypchane kieszenie. Gdy kobieta dawała mu numer telefonu, zapisywał go na jednym z tych obscenicznych zdjęć. Gdy czuła się zakłopotana i protestowała, przepraszał, mrugając do niej znacząco, zaczynał pląsać i zachowywać się jak goniący się pies. Mówił tylko we własnym żargonie, na pół w jidysz, na pół po angielsku, wtrącając słowa rosyjskie, polskie, niemieckie oraz wymyślone przez siebie. (…) Jadał tłuste potrawy i mnóstwo słodyczy, a mimo to nie przybywał na wadze ani grama. Zarywał noce, pił, oddawał się rozpuście, a gdy szedł do lekarza, okazywało się, że jest zdrowy jak rydz. (…) Mieć kochankę aktorkę, proszę bardzo (…). Tej nocy spał sam – co stanowiło dla niego nowe doświadczenie. (…) Przystanął przy oknie i chwilę przez nie wyglądał, myśląc o seksie. Miał w życiu najrozmaitsze kobiety – blondynki, brunetki, rude, siwe. Przeżył nawet miłostkę z Chinką, ale, dziwna rzecz, nigdy nie spał z Murzynką. Jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja. Cóż, trzeba będzie spróbować”. Ale to ten Jasza Kotik, mówiący sam o sobie, że jest „wytwornym i obytym hipokrytą”, pewnie nigdy niezakładający szala modlitewnego i filakterii, z przerażającą szczerością opowiada o terrorze NKWD, upadku słynnego aktora handlującego na rogu ulicy jednego z miast w Kraju Stalina kawałkiem mydła, podkoszulkiem czy czymkolwiek innym, co udało mu się ukraść. To on, przemierzywszy z występami Polskę, hitlerowskie Niemcy i sowiecką Rosję, potrafi powiedzieć, że spał na ulicy, a czasami brakowało mu wszystkiego prócz wszy. Nie można nie podziwiać odwagi i odporności Jaszy Kotika. Nie można nawet ganić go za to, że nie potrafi albo nie chce zejść ze sceny, a wręcz domaga się zwrócenia nań tych najjaśniejszych, hollywoodzkich reflektorów, tym bardziej, że tłem dla tego solisty są trupioblade aszkenazyjskie cienie.
Singer niezwykle interesująco przenosi do Nowego Jorku aszkenazyjski świat. Co rusz dostarcza czytelnikowi kolejnych imion w jidysz, jak Szlojmełe, Dwojrełe, Hanełe z cudownym śpiewnym ukraińskim czy przedwojennym polskim „ł”, wymawianym z językiem przyklejonym do górnych zębów, Rejce, Baruch. Do tego hebrajskie – Estera i Immanuel. Ten świat nie mógłby się obyć bez żydowskich świąt. Tyle że pisarz nie ma najmniejszego zamiaru czegokolwiek czytelnikowi tłumaczyć, nawet opisywać. W takich fragmentach traktuje czytelnika jak takiego samego Żyda, jakim jest on sam. To dobrze. Wydaje mi się, że Singer wprowadza dawkę normalności. Ten świat jest. Nie jest folklorem schowanym na głębokiej prowincji. Nie jest cepelią za witryną sklepową. Jeżeli miliony Żydów w Polsce, Rosji, Niemczech obchodziły co tydzień szabat, święta Pesach, Szawuot, Sukot, Rosz Ha-Szana, to równie dobrze ich setki czy tysiące mogły zapalać szabasowe świece w nowojorskich mieszkaniach i podążać ulicami Manhattanu do synagog. I tak właśnie dzieje się u Singera. Czy to Nowy Jork, czy Warszawa, Lublin albo mazowiecki sztetl. Wszędzie Żydzi, nawet nieszczególnie religijni, zbierają się wspólnie w piątek wieczorem w poczuciu wartości ogniska domowego, o czym tak bardzo marzył, doświadczony zatrważająco przez Boga, Borys Makawer. Wszędzie, nawet w najbardziej zindustrializowanym mieście, Żydzi pamiętają o historycznych, duchowych i mistycznych znaczeniach świąt, odmierzając wedle nich swoje życie.
Coś jeszcze mnie niepokoi. Czy Singer nie stworzył wielkiego alegorycznego dzieła, dla którego podstawą są starotestamentowe opowieści? Czy za doświadczaniem jego bohaterów przez Boga nie kryje się paralelizm realizujący wspólny schemat z Torą? Ale to tylko przypuszczenie wynikające z głębokiego ukłonu składanego twórczości Singera.