Jakim cudem Dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej znalazł tę uroczą, długo rzęsą i rumieniącą się jasnoczerwono, jak plamki na wykonanych przez nią portretach, artystkę? Czy kętrzyńska biblioteka dotychczasową niszę wernisaży w Loży zdołała z czasem zamienić na wiodący w powiecie, a może i województwie, katalog wystaw, mniej lub bardziej lokalnych ludzi zajmujących się szeroko pojmowaną kulturą i sztuką? Czy to zakrojona na wielką skalę praca Dyrektora i pań bibliotekarek? A może, my, mieszkańcy Kętrzyna, nie doceniamy dwóch rzeczy? Mianowicie, statusu miejskiej biblioteki, który wykracza daleko poza swoje zadania, pojmowane przez jej użytkowników bardzo standardowo? Albo nie dostrzegamy istniejącej, buzującej, wiercącej się kultury i sztuki wśród mieszkańców miasta, tudzież bliższych i dalszych okolic, dotychczas tłamszonej przez popkulturą niskich wartości amfiteatrów, kabaretów, przeglądów i dni czegoś tam na siłę, na tłum, na masę, na zdjęcia, na fotoreportaż lokalnych telewizji i wydawanych pieniędzy na elektroniczno-komputerowych „artystów” z serii gwiazd na lodzie, w tańcu, w śpiewie i tak dalej, i tym podobnie.
Tymczasem w kętrzyńskiej dawnej loży masońskiej, która zostaje doceniona, za co dziękował Dyrektor na wstępie wernisażu, przez największe miejskie przedsiębiorstwo prywatne (oj, znane jest z kulturalnego mecenatu), odbywają się, jeśli nie co tydzień, to prawie, spotkania przy cieście, winie, kawie i herbacie, podawanych na odpowiednich talerzykach, w stosownych kieliszkach i zgrabnych filiżankach. Tam gościom mówi się „Dzień dobry”, bo wszyscy się już znają, tworząc specyficzną dla tego miasta kontrkulturę, jakże odpowiednią dla czasów, w których wybudowany został budynek przyjmujący w swoje progi malarzy, rysowników, fotografów, artystów wielu sztuk rękodzielniczych.
Jak przedstawiał Dyrektor Gagacki 26-latkę Izabelę Małagowską-Kurus, nie wiem. Tłum kłębił się wokoło. Wpatrywał się w urodziwą brunetkę, która jednocześnie i skromnością, i elokwencją przesłaniała momentami swoje prace rozwieszone ponad nowymi bibliotecznymi kanapami. Bukiet kwiatów wręczany, pachniało kawą i lekko unosiła się w powietrzu delikatna woń wina. Skromna i zwiewna jak artystka, jak pociągnięcie ołówka, pędzelka na kredowo białym papierze. Tak delikatnie układa się w tybetańskich klasztorach mandale. W ten sposób dobiera się każdy kolejny kwiat, gałązkę, zieloną roślinkę do bukietu w japońskich szkołach zen. Podobnie o namiętnym a nieśmiałym napięciu cięciwy pisał Eugen Herrigel w swojej „Zen i sztuka łucznictwa”. Która z tych emocji bardziej towarzyszy portrecistce? Co w niej dominuje? Skupienie i pewność, czy może subtelność i eteryczność, o czym przecież prawie jednoznacznie wskazuje czarna, niedokończona kreska, podobna do brwi, które u młodych kobiet jakby były kruche, mgielne, kończyły się niewidomo gdzie… A jak jest całkiem inaczej? Jeśli portrecistka zadaje sobie buddyjski koan, ba! znajduje go gdzieś świecie, w swojej pamięci, w obrazach przesuwających się w duszy, albo przed oczami, gdy jedzie pociągiem, tramwajem, leci samolotem, stoi w metropolii na czerwonych światłach, gdy przemykają portrety świata w telewizji, bądź zatrzymują na monitorach laptopów? Dłoń wykonuje ruch ołówkiem, pędzlem, piórkiem, rapidografem i zamiera na jakiś czas. Na godziny, na dni… Wówczas przełamuje się schemat, jak w „Bezdźwięcznym głosie jednej klaszczącej dłoni” Lies Groening, i bukiet kwiatów przybiera twarz Marylin Monroe, obrzęd parzenia herbaty staje się fragmentem nowojorskiej kawiarni, gdzie czerwone, jakby z japońskiej mangi, ledwie nakreślone tło ma podkreślać jazz be-popu, bądź fascynację Andym Warholem, albo wspomnienie kiedyś przeczytanej lub obejrzanego „Śniadania u Tiffany’ego”.
Lecz to nie wszystko, bo ciekawość oglądających prace artystki może nigdy nie zostać zaspokojona. Czy to wybryk, czy świadomy wybór, żeby nieco gości zaintrygować? Skąd ów niebieski kolor dostał się do dwóch szkiców? Wymknął się spoza drapaczy chmur Manhattanu, czy odsłoniły go kwitnące wiśnie, na którejś z japońskich wysp? Skrawek nieba spadł na chwilkę i rozpostarł się pod śpiącymi, czy też czuwającymi psami? Jeśli artystka tak przyjemnie, tak kołysząco i uspokajająco, tak symbolicznie bezpiecznie kojarzy odcienie niebieskiego i plamki zieleni, to pewnie kiedyś i gdzieś wpatrywała się w lekko kołyszące się morze, jezioro z unoszącym się na nim wiosennym liściem, może przez nią samą zerwanym? Może to i ona na jedynym bardzo barwnym (w porównaniu do pozostałych) portrecie? Mglista, niebieska, eteryczna i gwiaździsta… Przemykająca ze swoją sztuką między niebem a Ziemią, tą niebieską i zieloną, tak widzianą z Kosmosu…
Jerzy Lengauer
Fotorelacja z wernisażu